Comeback

12-04-2007

Autor: Tomasz Piechal

I stało się. W blasku fleszy powraca. On. Ten miłościwy. Najlepszy. Po prostu równy gość. Aleksander Kwaśniewski po stosunkowo krótkim okresie politycznej emerytury (albo raczej urlopu) postanowił na pstrym rumaku zaszarżować na jeszcze okopujących się IV-RP-owców i wyrwać cierpiącą, umęczoną Polskę ze szponów Kaczyńskich. Tyle tylko, tak to bywa, gdy koń pod rycerzem niepewny, dzielny wojak łatwo może z niego spaść. A potem to niełatwa sztuka powstać.


Marzec 2007 – rozpromieniony były prezydent obwieszcza swój polityczny comeback. Ten sam miesiąc i rok, chwilę potem – okraszona pięknym uśmiechem twarz prezydenta przybiera srogi wyraz, gdy gruchnęła wieść o taśmach Oleksego. Padają wielkie słowa („zdrada”) i trochę mniejsze („świnia”). Jednak jedno jest pewne: początek nie najlepszy.

Co się więc wtedy robi? Nie martwi się zbytnio, zwłaszcza jeśli ma się tak świetny plan taktyczny jak pan Kwaśniewski. Bo przecież że strategiem jest świetnym, udowadniał nieraz, choćby wtedy, gdy będąc lewicowym prezydentem wmówił ludziom, że jest bezpartyjny do szpiku kości (no chyba, że chodzi o PZPR – w tej partii już nie był, bo i jej nie było).

Tak więc znając prawidła politycznej wojny z miejsca przystąpił do kontrataku. I tak okazało się, że nie tylko biedny Oleksy miał do czynienia z mikrofonami, podsłuchami itp. Jeno pan były prezydent również! A przynajmniej tak twierdzi, mówiąc, że nie ma wątpliwości, że był podsłuchiwany przez (tu pomogę panu Kwaśniewskiemu: ja nie polityk, w bawełnę owijać nie będę) reżim Kaczyńskich. No nie! Panie prezydencie! Łączę się z panem w bólu i ruszam w ramię w ramię z panem na bój. Choć… Dowodów nie ma, tak? A tam! Wierzę na słowo! Tak jak pan panu Sobotce!

Choć taśmy Oleksego (sic! znowu taśmy!) niejako zaszkodzić powinny byłemu prezydentowi najwyraźniej zadziałała zasada „nieważne czy dobrze czy źle, ważne by o tobie mówili”. Dodatkowo szum medialny nie okazał się przesadnie napastliwy dla pana Kwaśniewskiego, dzięki czemu i ten nabrał ochotę na coraz to raźniejsze działania. Stąd płomienna mowa wygłoszona podczas obchodów 10-lecia uchwalenia obecnej konstytucji, w której „Olo” postanowił  bronić… No właśnie, co? Polskę? Obywateli? A może siebie i swoich kolegów? Bo to, że rozłam w SLD jest, widać gołym okiem. Że rozkład – również. Tak więc lewica zagrożona! I jej interesy też! Nic więc dziwnego, że i bronić jej trzeba. I nikt tego nie uczyni lepiej jak bezpartyjny prezydent, który nie mając lewicowych korzeni z czystej dobroci serca ratuje SLD.

Jednak czy to nie przysporzy mu zmartwień? Czy to nie podkopie jego i tak w ostatnim okresie prezydentury słabego wizerunku? Nawet jeśli tak, jeśli miałby po tym paść na kolana, to i tak się podniesie. Nie raz przecież udowadniał, że jest w stanie to zrobić. Nawet gdy był już w zgoła innym stanie (exemplum Charków)…


Copyright by © 2006 by e-polityka.pl - Pierwszy Polski Serwis Polityczny. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.