Ta odmienność tradycji na Wyspach i w Europie kontynentalnej niekiedy, jak w przypadku jednostek miar, bywa dość kłopotliwa, jednak Brytyjczycy podtrzymują ją nie tylko ze względu na przywiązanie, ale i element własnej tożsamości. Są przekonani, że jak wskazuje na to położenie geograficzne, ich kraj jest częścią Europy, jednocześnie do niej nie należąc. Zarówno Europę jak i Wielką Brytanię na przestrzeni dziejów dotykały podobne procesy, ale bariera geograficzna, będąca do pewnego stopnia granicą polityczno-społeczną sprawiała, że wydarzenia na obu obszarach toczyły się niejednokrotnie niezależnym od siebie torem. Było tak chociażby podczas Sławetnej Rewolucji w Anglii, która stworzyła podwaliny pierwszego, nowożytnego państwa demokratycznego. Dogodne położenie Anglii umożliwiało jej w późniejszych wiekach umiejętne angażowanie się w polityczne warcaby na europejskiej szachownicy. Wysyłając wojska lub wspierając finansowo różne państwa, Królestwo bez większego uszczerbku dla siebie dbało o utrzymanie równowagi sił. Dystansowało się od spraw Europy kontynentalnej, chyba że coś mogło zagrozić jego żywotnym interesom.
Z podobną wstrzemięźliwością w stosunkach "brytyjsko-kontynentalnych" zdajemy się mieć do czynienia obecnie. Aż 66% obywateli opisuje siebie w pierwszym rzędzie jako Brytyjczyków, dopiero potem jako Europejczyków. Chociaż rząd Tony'ego Blaira jest za ratyfikacją europejskiego traktatu konstytucyjnego, to aż jedna trzecia obywateli chciałaby wystąpić z Unii Europejskiej. *
Człowiek demonstrujący naprzeciwko parlamentu pod Katedrą Westminsterską.
Także zapewne nie tylko powody gospodarcze jak np. korzystny kurs funta skłaniają Brytyjczyków do pozostania poza strefą euro. Przede wszystkim przyczyną takiego stanu rzeczy jest tradycja izolacjonizmu i wyróżniające Anglię doświadczenia historyczne: doświadczenie kolonialnego imperium, odmienna tradycja filozoficzna i co za tym idzie inny sposób myślenia. To na Wyspach Brytyjskich narodził się empiryzm, na którym nawet teraz oparty jest tamtejszy system edukacji. To Anglia była pierwszym krajem nowożytnej Europy, który najszybciej na drodze ewolucji stał się demokratyczny. Zawsze też, niezależnie od orientacji politycznej partii rządzącej, pozostawała bastionem liberalizmu. Wielowiekowa koegzystencja liberalizmu i demokracji wykształciła w Brytyjczykach świadomą postawę obywatelską. Rządzący poddawani są nie tylko teoretycznej, ale i rzeczywistej kontroli społecznej, czego dowodem jest zawsze aktywna postawa brytyjskiej opinii publicznej, czy to w sprawach wewnętrznych, czy zagranicznych ( komisja Lorda Huttona, protesty przeciw wojnie w Iraku...). Z dowodami na nadal żywą dyskusję o Iraku spotkać się można nawet na ulicach: na jednym budynku wisi tęczowa, antywojenna flaga z napisem "pokój", do innego budynku w tym samym mieście przyczepione są flaga: amerykańska i brytyjska na dowód poparcia koalicji.
Kwestia iracka była i jest przyczyną spadku zaufania do rządu i kryzysu w koalicyjnej Partii Pracy. Siedemnastego października na najsłynniejszy plac w Londynie-Trafalgar wyległo około 100 tysięcy osób, by zaprotestować przeciw wojnie. Pośród nich byli także pogrążeni w żałobie krewni tych, którzy zginęli w Iraku. Gniew Brytyjczyków podsyca fakt, że premier, podejmując decyzję o inwazji na Irak, wiedział o niedysponowaniu przez Husajna bronią masowego rażenia, której rzekome istnienie było przyczyną ataku. Tym samym Blair świadomie wprowadził swych rodaków w błąd, a w brytyjskiej kulturze politycznej jest to niewybaczalne.
Brytyjczycy także w życiu codziennym zdają się wierzyć we własną umiejętność zmiany nieprzyjaznych im okoliczności. Są mobilni i aktywni. W miejscowości niedaleko Oksfordu liczącej około 1000 mieszkańców miałam okazję spotkać: inżyniera, który pracował w Ekwadorze; młodego pracownika Czerwonego Krzyża, który właśnie powrócił z Sudanu; pilota, który zaadoptował dwoje dzieci ulicy z Brazylii; starszą już wdowę po wikarym, która podjęła studia na uniwersytecie i około sześćdziesięcioletniego ekonomistę, który był w trakcie pisania pracy magisterskiej już trzeciego kierunku.
Człowiek demonstrujący naprzeciwko parlamentu pod Katedrą Westminsterską.
Coś, co na pewno wyróżnia Wielką Brytanię nie tylko w sferze politycznej, ale i społecznej to podziały klasowe, które, choć w praktyce istnieją wszędzie, tu pozostały w zinstytucjonalizowanej formie. Nie jest tam czymś niezwykłym, że mieszka się nieopodal rezydencji lorda, a czasem nawet blisko dwóch jego posiadłości: letniej i zimowej. W Izbie Lordów, jak sama nazwa wskazuje, zasiada tylko arystokracja, a więc posada ta jest albo dziedziczona, albo uzyskać ją można stając się lordem z nadania królowej.
Oprócz lordów funkcjonują w Królestwie także inne tytuły szlacheckie, w których trudno jest się połapać samym Brytyjczykom. Nawet część społeczeństwa niewywodząca się z arystokracji jest na tyle zdywersyfikowana, że obowiązują w niej niepisane klasowe podziały. We wspomnianej przeze mnie miejscowości znajdowały się cztery puby, w każdym gromadziła się inna grupa społeczna: pub dla farmerów, intelektualistów, klasy "mieszczańskiej"...
Może to właśnie tradycje arystokratyczne, których nie przerwała żadna krwawa rewolucja ani rządy komunistyczne przyczyniła się do tego, że w Wielkiej Brytanii głęboko zakorzenione są zasady uprzejmości. Przy jakimkolwiek zakupie klient może nawet parokrotnie usłyszeć od sprzedawcy "thank you" (przy odbiorze towaru z rąk klienta, odbiorze pieniędzy, wydaniu reszty itd.). Gdy prowadzone są roboty drogowe lub prace remontowe, które niosą ze sobą jakieś utrudnienia dla użytkowników drogi, na tablicy informacyjnej oprócz wiadomości o jej zamknięciu widnieje także napis: "sorry".
Brytyjczyków wyróżnia także podejście do imigrantów, którzy nie wzbudzają u nich zaciekawienia. Wielu z nich pełni prestiżowe funkcje w publicznych mediach czy usługach i zdaje się być stosunkowo dobrze zintegrowana ze społeczeństwem w porównaniu z rzeczywistością innych krajów Europy. Na pewno taka postawa mieszkańców wysp jest w dużej mierze owocem tradycji kolonialnych, dzięki którym szybciej "weszli" oni w dialog z innymi kulturami tym bardziej, że ich postępowanie w koloniach było stosunkowo najmniej brutalne jak na standardy terytorialnych podbojów.
Brytyjczyków obcego pochodzenia najłatwiej spotkać w dużych ośrodkach miejskich, szczególnie w Londynie, co rzutuje na całą jego atmosferę. Trudno w nim poczuć staroangielską nastrój. Pewien Belg mieszkający w Londynie porównując jego atmosferę z Brukselą stwierdził: "Będąc w Brukseli, pomimo że jest tam wielu imigrantów, czujesz, że to europejskie miasto: architektura, nastrój, natomiast Londyn zdaje się być bardzo kosmopolityczny".
Bez wątpienia polityka zagraniczna państwa zdaje się być determinowana przede wszystkim przez bieżące interesy gospodarcze i polityczne. Analizując ją nie można jednak zapomnieć o tym, jak kształtowała ją historia, czego dowodzą postawy Brytyjczyków.
Chyba najbardziej zaangażowanym w ten spór Brytyjczykiem, którego miałam możliwość spotkać w Londynie, jest Richard - około siedemdziesięcioletni członek organizacji CND - Kampanii Nuklearnego Rozbrojenia powstałej w latach sześćdziesiątych, która była przeciwna rozwojowi i rozprzestrzenianiu broni nuklearnej. Richard przychodzi protestować przed parlamentem w każdy poniedziałek. Zaopatrzony jest w transparenty wykonane przez siebie z tablic po ogłoszeniach agencji nieruchomości. Uważa, że doskonale się do tego nadają. Można na nich przeczytać: "Bush i Blair to kryminaliści!", "Mordercy dzieci!" itp. Zapytałam się Richarda dlaczego tu przychodzi. Odpowiedział mi, że wojna pozbawia miliony Irakijczyków środków do życia, a wszystkie zarzuty o posiadanie przez nich broni masowego rażenia okazały się fikcją, a właściwie były tylko pretekstem do wszczęcia wojny. Wspominał, że w 1991 roku przybył do Iraku i miał okazję podążać szlakiem uczęszczanym przez pielgrzymów zmierzających do Mekki. Widział tam amerykańskie bombowce, które latały zbyt wysoko, by Irakijczycy mogli je zestrzelić. Mieszkał także w sławnym, bagdadzkim hotelu "Rachid". Amerykanie uderzali w cele strategiczne: trakcje elektryczne, zbiorniki wody, obiekty wojskowe, ale cierpiała na tym przede wszystkim ludność cywilna. Woda była dostępna przez jedną godzinę na dobę. W hotelu Richard musiał wdrapywać się na siódme piętro, bo z powodu braku prądu winda nie działała. Amerykanie latali zbyt wysoko, by móc precyzyjnie wymierzyć pociski, dlatego też wyposażyli je w namierzanie celu, jednak pomimo tego i tak zdarzały się tragiczne w skutkach pomyłki.
Richard nie mógł protestować bezpośrednio pod murami parlamentu. Na zdjęciu policjant nakazuje mu przejść na druga stronę ulicy. Ze względu na zagrożenie atakiem terrorystycznym podjęto ekstra środki bezpieczeństwa: oprócz dodatkowych służb mundurowych otoczono parlament czterdziestocentymetrowym betonowym murem
|