Stany Zjednoczone to ogromne państwo. Tak ludnościowo, jak i obszarowo. Zamieszkane przez rzesze ludzi z różnych stron świata. Ogromny wpływ na amerykański system polityczny ma historia USA. Ludzie napłynęli tutaj z Europy z powodu prześladowań, najczęściej religijnych.
Doświadczenie z brytyjskim kolonializmem wpłynęło na postrzeganie rządu i demokracji w ten a nie inny sposób. Ostatnim królem brytyjskim, który miał coś do powiedzenia w USA był Jerzy III, który był szalony i istotnie tak się zachowywał. Więc mieliśmy tu małą rewolucję. Na początku mieliśmy tu 13 krajów (nations), posiadających suwerenną władzę, rozbudowaną politykę i polityków, cieszących się sporym autorytetem. Pierwszy rząd federalny był rządem bardzo słabym. Nie cieszył się żadnym autorytetem. Amerykańska konstytucja starała się przekazać rządowi federalnemu dużą część władzy. Dyskusja była podobna do tej, jaka przeszła przez Polskę przed akcesją do Unii Europejskiej. Ile władzy dać Brukseli czy Waszyngtonowi, a ile zostawić w Warszawie, czyli w poszczególnych stanach. Musiano zawrzeć wiele kompromisów. Owocem najważniejszego z nich jest między innymi amerykański Senat.
W praktyce podstawą myślenia Amerykanów o rządzie jest to, że rząd jest czymś złym (government is evil) i nie należy mu ufać. Bo rząd to władza (government is power - odwieczny dylemat o rozumienie terminu "power" jako "siła" czy "władza"), która może być wykorzystana w złych celach i ze złych pobudek. Nasza konstytucja powstała ponad 200 lat temu, aby kontrolować władzę rządu. Kontrola władzy w USA jest realizowana głównie poprzez silny federalizm. Władza podzielona jest pośród największą ilość osób. Mamy system władz federalnych, oparty na klasycznym trójpodziale władzy (władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza). Władza stanowa opiera się na tym samym podziale. Bardzo duża cześć władzy przekazana jest samorządom. Podobnie jak rządowi nie ufamy też większości (majority). Chcemy, aby władza była jak najbliżej nas, obywateli. W samych wyborach wybieramy bardzo dużo ludzi. Około dwóch milionów osób wybieranych jest co rok na przeróżne stanowiska: sędziów, prokuratorów, prokuratorów generalnych, szefów sądów, ludzi, którzy ubezpieczają nasze samochody, rejestrują naszą własność, wybieramy władze szkół. We elect everybody. Podstawową zasadą tego podziału jest to, że osoby wybrane muszą być i czuć się odpowiedzialnymi przed wyborcami.
Paradoksalnie amerykańska konstytucja jest po części niedemokratyczna. Np. amerykański Senat w ogóle nie jest demokratyczny. Widać to szczególnie w procedurze wyborczej. Kalifornia, która posiada ok. 60 mln ludności (profesor powtórzył tą liczbę dwukrotnie, mimo że ostatnie dostępne dane mówią o niespełna 35 milionach) posiada dwóch senatorów, podobnie jak Wyoming, które jest dwa razy większe od Polski a posiada jedynie trzysta tysięcy obywateli. Stany Zjednoczone cechują się też dość dziwnym (strange) systemem wyborów prezydenckich. Jak wiemy amerykański prezydent nie jest wybierany przez większość obywateli. Po wyborach 2000 roku okazało się, że wybory wygrał Bush, podczas gdy to nie na niego oddano większą ilość głosów. Prezydent jest wybierany przez kolegium elektorów. Liczba głosów elektorskich stanu zależy od liczby kongresmenów i senatorów, a liczba kongresmenów zależy od potencjału ludnościowego. Zatem wspomniana Kalifornia posiada 56 elektorów (54 kongresmenów i dwóch senatorów) a Wyoming jedynie trzech (jeden kongresmen i dwóch senatorów). Prezydent wybierany jest przez większość elektorów (stanów) a nie przez większość ludności. Kandydaci na prezydenta jeżdżą po całym kraju w celu zdobycia odpowiedniej ilości głosów elektorskich, a nie po to, by przemawiać do tłumu.
Kolejną cechą charakterystyczną demokracji amerykańskiej jest niechęć do parlamentu. Brytyjczycy traktowali nas bardzo źle i doświadczenia z parlamentem brytyjskim spowodowały, że w amerykańskiej konstytucji w ogóle odrzucono ideę parlamentu. W wyniku takiego posunięcia nie mamy w stanach dużego rozłamu pomiędzy władzą wykonawczą i ustawodawczą. Rząd i ministrowie pracują dla prezydenta. W Polsce często mówi się o rządzie i o parlamencie. W USA nie ma tak dużej różnicy.
Dla prawidłowego funkcjonowania amerykańskiego systemu wyborczego bardzo ważne są jednomandatowe okręgi wyborcze. Każdy kandydat startuje z konkretnego regionu. Kandydaci na członków władzy stanowej również. W efekcie tego każdy obywatel ma swojego kongresmena, do którego może w każdej chwili zatelefonować lub zwyczajnie się z nim spotkać. W moim okręgu mieliśmy kongresmena, który był zarazem Przewodniczącym Izby Reprezentantów, zatem był trzecią osobą w państwie. Był jednak zbyt zajęty sprawowaniem władzy w Waszyngtonie i przeciwko niemu w wyborach postanowił wystartować młody prawnik. Oczywiście nikt nie dawał mu większych szans. Kongresmen pozostawał bowiem na swoim stanowisku przez około trzydzieści lat. Szybko jednak okazało się, że ów prawnik był o wiele bliżej obywateli, niż wspomniany kongresmen, w dodatku ujawnił, że wartość posiadłości Przewodniczącego Izby wynosi około 15 milionów dolarów, podczas gdy oficjalnie zajmował on apartament o powierzchni około 50 metrów kwadratowych, który był wart około siedemdziesięciu tysięcy dolarów. To spowodowało jego porażkę, a młodego prawnika wyniosło na szczyty.
Filarem systemu wyborczego w USA jest bardzo stary system dwupartyjny. Samoistnie dokonał się też podział na lewicę, z którą utożsamiani są Demokraci i prawicę - Republikanie. W historii pojawiały się oczywiście inne partie, ale nigdy nie odegrały dużej roli. W USA nie ma wielkiego znaczenia to, czy kandydat na stanowisko federalne jest Demokratą czy Republikaninem. Oczywiście kandydat musi być najpierw nominowany przez partię. Po dziś dzień istnieją okręgi wyborcze, w których nigdy nie wygrał Demokrata, ale też takie, w których nigdy nie wygrał Republikanin. Społeczeństwo w każdym okręgu w USA można podzielić następująco: 30% to sympatycy Republikanów, 30% Demokratów i 40%, którzy popierają tego kandydata, który aktualnie bardziej przypadł im do gustu. Obie partie jednak muszą zagospodarować przynajmniej połowę z owych 40 procent niezdecydowanych, w myśl zasady, że wybrany zostaje ten, który zdobędzie 50% + 1 głosów poparcia. Historycznie udowodnione jest także, że w wyborach w Stanach Zjednoczonych nigdy nie wygrali kandydaci skrajni. Wynika to też z tego, że większość Amerykanów ma poglądy centrowe. Amerykanie są nijacy. Partie muszą być bardzo szerokie (powszechne). Wśród Demokratów są ludzie o poglądach bardziej lewicowych, niż sam Lenin. Wśród Republikanów ten problem również istnieje. Do dziś są tam ludzie o poglądach bardziej prawicowych od Adolfa Hitlera. Te dwie partie muszą w swych szeregach pomieścić wszystkich. W swych programach nie mogą koncentrować się na kilku najważniejszych kwestiach, ale na bardzo szerokim spektrum problemów. W efekcie programy polityczne niewiele różnią się od siebie. Każda z partii chce zdobyć jak największą część owych niezdecydowanych 40 procent. Polityka amerykańska wygląda podobnie, bez względu na to, czy wybory prezydenckie wygrywa Demokrata czy Republikanin.
Obecnie wpływ partii się zmniejszył. Większą rolę zaczynają odgrywać przeróżne grupy nacisku, które poprzez politykę chcą realizować swoje cele. Praktycznie każda ważna kwestia społeczna ma swą zinstytucjonalizowaną grupę zwolenników. Czy to kwestia posiadania broni (gun control), aborcji, eutanazji itd. Owe grupy nacisku przeznaczają ogromne sumy na wybory i poparcie kandydatów. Chcą mieć wpływ na to, kto zostanie wybrany. Jest to jeden z elementów zakłócających proces wyborczy. Prowadziłem kilka kampanii, między innymi kampanię pewnego senatora. Po dwóch tygodniach od wyjawienia faktu, iż kandyduje on na ten urząd, otrzymaliśmy pełną skrzynkę listów z ankietami. Ponad trzysta grup nacisku chciało poznać zdanie kandydata na temat problemu, który oni popierali. W przeciwieństwie do partii, grupy nacisku koncentrują się na konkretnych kwestiach.
Profesor wymienił też trzy najważniejsze jego zdaniem zagrożenia dla amerykańskiego systemu wyborczego:
Po pierwsze są to pieniądze. Amerykańska demokracja jest bardzo droga, a pieniądze są obecne w każdej dziedzinie amerykańskiej polityki. Ostatnie wybory prezydenckie kosztowały Busha około pół miliarda dolarów. Aby zostać senatorem należy się liczyć z wydaniem około 50 milionów, a kongresmenem ponad pięciu milionów dolarów. It's expensive business. Prawo oczywiście reguluje, ile pieniędzy można otrzymać na własną kampanię od jednej osoby. W związku z tym kandydaci muszą szukać ich praktycznie wszędzie. W efekcie tego ich kampanie finansowane są przez ogromną rzeszę ludzi. Jeśli kandydat zostaje senatorem i chce startować również w kolejnych wyborach, po wyborczej nocy ma jeden dzień odpoczynku, a od następnego musi już zbierać pieniądze na kolejną kampanię. Pojawiają się głosy, że tylko rząd powinien finansować wybory, aby ograniczyć finansowanie kampanii przez grupy nacisku. Ale dla wielu Amerykanów byłoby to zbyt dużym socjalizmem. Dodać też należy, że przecież amerykańska konstytucja zezwala na przekazanie pieniędzy na kampanię komu tylko chcemy. Dla wielu Amerykanów próba regulacji tej kwestii byłaby zamachem na ich świętość - konstytucję.
Drugą ważną kwestią są media. Wszechobecne w Stanach dzięki wielu kanałom telewizyjnym, nadającym wiadomości przez 24 godziny na dobę oraz internetowi. Ze względu na miliony odbiorców mają one kolosalny wpływ na politykę. Duża część prawicy twierdzi, że są zbyt liberalne, że wspierają Demokratów. Media oczywiście twierdzą, że są neutralne i wydaje się, że toczą z Republikanami "niewypowiedzianą wojnę". Aby wyrobić lub utrzymać swoją pozycję na rynku, prześcigają się w pogoni za aferami. Niektóre sprawy, które parę lat temu przeszłyby zupełnie niezauważone teraz urosły do rangi wielkich skandali. Taką sprawą był między innymi głośny "wietnamski incydent" senatora Kerry'ego.
Trzecią ważną kwestią jest rosnące znaczenie mniejszości. Największy problem stanowią chyba polityczne poglądy Afroamerykanów. W USA, zwłaszcza w południowych stanach, stale wzrasta liczba ludności hiszpańskojęzycznej. Formują oni dość zwartą grupę społeczno-polityczną, więc kandydaci coraz bardziej starają się zdobyć ich poparcie. Niektórzy w trakcie wieców wyborczych starają się nawet powiedzieć parę zdań po hiszpańsku. Jednocześnie mniejszości są głównym problemem Demokratów. Demokraci się martwią, że naturalnym reprezentantem Afro- i Hispanoamerykanów są Republikanie. Głównie dlatego, że łączy ich katolicyzm.
Wykład profesora Swensona był dość rzadką okazją, by przekonać się, co o swoim ustroju politycznym myślą sami Amerykanie. Warte podkreślenia jest też to, że w trakcie jego wystąpienia na sali były obecne osoby reprezentujące pełen przedział wiekowy, a "otwarty" charakter mówcy sprawił, że bardzo szybko nawiązał nić porozumienia ze słuchaczami i co rzadkie - zwłaszcza wśród polskich prawników - potrafił przez ponad godzinę zainteresować zebranych niezbyt popularnym tematem.
Profesor Delaine Swenson jest specjalistą prawa amerykańskiego, prezydentem Circle K International, członkiem American Bar Association. Obecnie wykłada American Constitutional Law na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
Wykład miał miejsce we wtorek 19 kwietnia w gmachu głównym Politechniki Wrocławskiej. Był częścią bloku "Demokracja w działaniu" Drugiego Studenckiego Forum Dyskusyjnego "Społeczeństwo Obywatelskie - szansa czy fikcja?". Forum odbyło się w dniach 17-23 kwietnia 2005.