Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Aktualności / Gotowi do służby               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
23-06-2011

 

26-04-2011

 

19-04-2011

 

05-04-2011

 

29-03-2011

 

22-03-2011

 

08-03-2011

 

+ zobacz więcej

Gotowi do służby 

04-08-2004

  Autor: Jarosław Błaszczak

"Nazywam się John Kerry i melduję gotowość do służby" - tymi słowami demokratyczny kandydat na prezydenta przywitał w czwartkowy wieczór, 29 lipca, swoich zgromadzonych na krajowej konwencji wyborczej w Bostonie partyjnych kolegów.  Ale zanim wypowiedział te mające szanse przejść do historii słowa, hala Fleet Center przez cztery wieczory była areną niezwykłego politycznego i medialnego show. Wystąpili wszyscy najbardziej znani i najważniejsi politycy Partii Demokratycznej. Wszystkim chodziło o jedno: Bush musi odejść!

 

 

Fleet Center została otwarta w roku 1995 jako jeden z najnowocześniejszych obiektów sportowych w Bostonie. Jej trybuny mogą pomieścić blisko 20 tysięcy widzów. To tu swoje mecze rozgrywają bostońskie drużyny z ligi hokejowej NHL oraz koszykarskiej NBA. Wykorzystywany średnio aż przez 260 dni w roku obiekt był także miejscem zmagań sportowców w wielu innych dyscyplinach, nie wyłączając łyżwiarstwa figurowego.

Ale takich zawodów jeszcze we Fleet Center nie rozgrywano. Do Bostonu zjechali delegaci kół Partii Demokratycznej z całego kraju, a nawet przedstawiciele diaspory spoza USA. Na listę obecnych wpisali się wszyscy czołowi politycy, przy których nazwiskach media dopisują w nawiasie literkę D. Łącznie blisko 6 tysięcy osób. Do tego należy dodać obsługę techniczną, dziennikarzy, ochronę i wiele innych osób.

Samo miasto również wybrano nieprzypadkowo. Boston jest stolicą Massachussets, rodzinnego stanu klanu Kennedych i... Johna Kerry'ego. To także największe miasto Nowej Anglii, czyli północnej części Wschodniego Wybrzeża, a w kategoriach geografii politycznej - bastionu amerykańskich liberałów. Jeśli jest na mapie USA miejsca, gdzie tandem Kerry - Edwards może być absolutnie pewny zwycięstwa, to tym miejscem jest właśnie stan Massachussets.

Bezpośrednie okolice hali, łącznie z najbliższą stacją metra, zostały ogłoszone strefą zero. Wstęp tylko za okazaniem przepustki i po przejściu drobiazgowej kontroli. Organizatorzy opublikowali długą listę przedmiotów, których nie wolno przy sobie mieć. Nie chodziło tu tylko o kwestie bezpieczeństwa, lecz także o zminimalizowanie ryzyka, że ktoś zakłóci pieczołowicie dopracowany program imprezy. Dlatego oprócz broni, ostrych narzędzi, wszelkiego typu pojemników czy też nawet zamkniętych kopert (!), na czarnej liście znalazły się także latarki, wskaźniki laserowe oraz wszelkie przyrządy do hałasowania, jak gwizdki czy trąbki.

Konwencja obradowała (jeśli tak można mówić w odniesieniu do tego będącego raczej wielkim spektaklem przedsięwzięcia) przez cztery dni, od poniedziałku do czwartku. Pierwsza sesja rozpoczynała się o 16:00 i trwała dwie godziny. Przeważnie pojawiali się na niej mówcy spoza partyjnego gwiazdozbioru, bo o tej porze trudno liczyć na wysoką oglądalność w telewizji, a poza tym całość musi mieć swoją dramaturgię. Po godzinnej przerwie, delagaci wracali na miejsca i tkwili w nich (niekiedy podrywając się podczas przemówień) do mniej więcej 23:00. Dokładnie ten sam przedział czasowy uważa się w świecie mediów za tzw. prime time, czyli czas, gdy przed telewizorami siedzi najwięcej widzów. Trzeba pamiętać, że na konwencję nie składały się same przemówienia polityków. Były także liczne występy muzyczne na żywo, pokazy taneczne, dużo hitów z głośników, czyli generalnie to wszystko, co czyniło cały spektakl maksymalnie atrakcyjnym dla nawet najbardziej ambiwalentnych wobec polityki odbiorców. To ważne, bo obszerne fragmenty imprezy, zwłaszcza pierwszego i ostatniego dnia, były transmitowane na żywo przez czołowe stacje telewizyjne. Pojawiały się także elementy religijne, np. otwierająca modlitwa. Ameryka jest krajem o ogromnym stopniu obecności wiary w życiu publicznym i nawet Demokraci, stanowiący trzon tamtejszej lewicy, muszą mięc to na uwadze.

Przewodnim hasłem konwencji było "Silniejsi u siebie, szanowani na świecie". Oto skrót najważniejszych wydarzeń z jej czysto politycznej warstwy.

DZIEŃ 1

16:00 -  przy dźwiękach skocznej, irlandzkiej muzyki na scenę, zwaną tu podium, wkracza Terry McAuliffe, formalny przewodniczący Partii Demokratycznej (w USA funkcja oficjalnych liderów partii ma charakter raczej organizacyjny, można to porównać z europejskimi sekretarzami generalnymi). W swych pierwszych słowach mówi: "Właśnie rozpoczyna się nasz marsz ku zwycięstwu". Było tajemnicą poliszynela, że stratedzy kampanii prosili mówców o unikanie bezpośrednich ataków na obóz przeciwny, by nie stworzyć wrażenia, że Demokraci rzucają w kogoś błotem. Mimo to przewodniczący wyraźnie nie może się powstrzymać i choć jego przemówienie niby tylko zachwala ostatnie dokonania partii oraz jej kandydatów do Białego Domu, jest pełne słabo zakamuflowanych aluzji do niespełnionych obietnic Busha.

20:00 - pojawia się pierwsza tuza - wiceprezydent w administracji Clintona i kandydat partii sprzed czterech lat, Al Gore. Stara się żartować sam z siebie: "Prawdę mówiąc, jeszcze cztery lata temu miałem nadzieję, że pojawię się na tej konwencji w nieco innym charakterze. Że będę walczył tu reelekcję". Sala przyjmuje to przyjaznym śmiechem i oklaskami. Potem, nawiązując do sądowej walki, którą toczył z Bushem, apeluje, by już nigdy pochodzący z prezydenckiej nominacji Sąd Najwyższy nie musiał rozstrzygać, kto będzie prezydentem. Z lekkim wyrzutem wspomina, że to on dostał więcej głosów, ale przegrał głosowanie elektorskie. Przypomina prawdy oczywiste, ale wciąż ważne: każdy głos się liczy, a wynik wyborów prezydenckich ma decydujący wpływ na przyszłość Ameryki. Potem krytykuje politykę zagraniczną Busha, by zakończyć już zupełnie konwencjonalnie: peanem na cześć Kerry'ego i Edwardsa. Podkreśla swoją osobistą przyjaźń z Kerry'm i to, że zostali wybrani do Senatu tego samego dnia. 

20:30 - ukłon w stronę kobiet, które uważają, że ich rola w życiu poblicznym jest wciąż za mała. Na podium wchodzi delegacja demokratycznych pań senator, co ma pokazać, że dla Demokratów obie płcie są równie ważne.

21:00 - na wielkim telebimie wyświetla się krótka filmowa prezentacja dokonań nestora Demokratów, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, byłego prezydenta Jimmy'ego Cartera. Po chwili głos zabiera sam zainteresowany. Lekko speszony rzęsistymi oklaskami Carter zaczyna skromnie: "Nazywam się Jimmy Carter i nie ubiegam się o prezydenturę". Przemówienie 81-letniego weterana waszyngtońskich salonów traktuje przede wszystkim o wartościach. Carter wspomina czasy, gdy w latach 40. i 50. służył w marynarce, a prezydenci Truman i Eisenhower potrafili być odpowiedzialnymi zwierzchnikami sił zbrojnych. Mówi, że to dzięki wartościom takim jak prawda i wolność USA wygrały zimną wojnę. Z żalem konstatuje, że teraz ten dorobek został roztrwoniony, a Ameryka zawiodła tam, gdzie na nią liczono, np. w mediacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Nazywa kilka ostatnich miesięcy jednymi z najbardziej niepokojących w całym jego długim życiu.

22:00 - konwencja króluje w telewizorach wyborców jak kraj długi i szeroki, a na scenie brylują państwo Clinton. Senator Hillary Rodham Clinton, pierwsza w historii Pierwsza Dama wybrana do parlamentu jeszcze w czasie kadencji męża, witana oszałamiającym aplauzem, po równo obdziela kompelementami Kerry'ego i swego małżonka. Wspomina wspaniałą postawę rodzin ofiar 11 września, które swoim uporem wywalczyły niezależne śledztwo w tej sprawie, zakończone kilka dni temu przez międzypartyjną komisję. Na koniec niczym spikerka sportowa zapowiada męża.

Billa Clintona można lubić albo nie, ale trzeba mu przyznać, że nie stracił przez ostatnie cztery lata swoich niezwykłych umiejętności oratorskich. Nawiązuje świetny kontakt ze słuchaczami, nie boi się autoironii. Zaczyna od skontrastowania programu Demokratów i Republikanów. Oskarża wrogi obóz o unilateralizm. W pewnym momencie wymienia kolejne traktaty międzynarodowe, które Bush wypowiedział lub nie skierował ich do ratyfikacji, a publika reaguje coraz większą wrzawą. Nieco później mówi, że skoro nie można zabić lub uwięzić wszystkich przeciwników Ameryki, to trzeba budować na świecie jak najwięcej sojuszy opartych na partnerstwie.

W sprawach wewnętrznych, oskarża Republikanów o elitaryzm, zaniedbywanie zwalczania przestępczości, a przede wszystkim o obniżki podatków, które obejmują tylko 1% najbogatszych Amerykanów. Z uśmiechem przyznaje, że obecnie po raz pierwszy w życiu on sam zalicza się do tej grupy, ale zaraz złośliwie dodaje, że nigdy nie przypuszczał, że Republikanie będą tak lubić byłego demokratycznego prezydenta, że zechcą obniżyć mu podatki. 

Gdy przechodzi do zachwalania samych kandydatów, stosuje technikę często używaną przez amerykańskich kaznodziejów. Wprowadza chwytliwy cytat ("John Kerry said: send me!" - John Kerry powiedział: wyślijcie mnie!") i powtarza go z emfazą na końcu każdego zdania. Czyni to tak długo, aż sala podchwytuje hasło i sama zaczyna je powtarzać. Na koniec Clinton mówi, że siła i mądrość nie muszą się nawzajem wykluczać, a Kerry jest tego najlepszym przykładem.

Gdy Clinton pozdrawia zebranych tradycyjnym "Niech was Bóg błogosławi", pierwszy dzień konwencji dobiega końca.

DZIEŃ 2

20:00 - dziś na konwencji nie ma aż tak wielkich gwiazd amerykańskiej i światowej polityki jak wczoraj. Tym niemniej, wystąpi wielu polityków ważnych, wpływowych i znanych w USA, choć może nieco mniej rozpoznawalnych w Europie. Brak bezpośredniej transmisji telewizyjnej z większości wieczoru pozwala bezpiecznie wpuścić na podium osoby bardzo popularne w szeregach partii, ale dość kontrowersyjne w skali całego kraju.

Pierwszym mówcą z tej grupy jest Edward Kennedy, najważniejszy obecnie przedstawiciel słynnego klanu, a także patron najbardziej liberalnego skrzydła Partii Demokratycznej. To właśnie duet Kennedy - Kerry stanowił przez ostatnie blisko 20 lat senacką reprentację stanu Massachussets. Senator, rodowity bostończyk, zaczyna od powitania delegatów w swoim rodzinnym mieście i przez całe przemówienie odwołuje się do historii i tradycji Nowej Anglii. Nie oszczędza Republikanów, podkreśla, że spośród wszystkich wyborów, jakie widział w swej długiej karierze politycznej, w tym roku różnice między oboma obozami są największe i najbardziej dramatyczne. Mówi, że odwieczne amerykańskie ideały nie są przez obecnego lidera wprowadzane w życie. Ale to - konstatuje - nie oznacza, że trzeba zmienić ideały. Trzeba zmienić prezydenta

Kolejny przemawiający, Tom Daschle, szef frakcji Demokratów w Senacie, ociera się już blisko o populistyczną demagogię. Jak to się dzieje - mówi na przykład - że Ameryka finansuje budowę szkół w Iraku, gdy tyle amerykańskich szkół w kraju przeżywa kłopoty ?! Składa w imieniu partii wiele obietnic poprawy sytuacji, a także zapewnia, że 2 listopada Demokraci nie tylko wrócą do Białego Domu, ale także odzyskają kontrolę nad zdominowanym teraz przez Republikanów Senatem.

Następnie przychodzi kolej na rywali Kerry'ego i Edwardsa z kampanii prawyborczej. Jako pierwsza występuje Carol Mosely Brown, która wycofała się z wyścigu nim jeszcze się na dobre rozpoczął. Odwołując się do historii własnej rodziny, mówi, że tak jak amerykańscy czarni doszli w Ameryce do pełni praw i z zapałem służą krajowi, tak USA mogą pomóc wielu ludziom na świecie radykalnie odmienić swoje życie. Następnie wygłasza powtarzaną tu jak mantra pochwałę Kerry'ego. 

Niczym szczególnym nie wyróżnia się także mowa Dicka Gerphardta, kolejnego byłego konkurenta Kerry'ego i wieloletniego lidera Demokratów w Izbie Reprezentantów. Całe przyznane mu osiem minut poświęca wychwalaniu obu kandydatów. Znów, jak wiele razy wcześniej i później, słyszymy o wojennym bohaterstwie Kerry'ego i determinacji, z jaką Edwards walczył jako adwokat o prawa zwykłych ludzi.

21:00 - po ponad godzinie nudnych oracji w wykonaniu parlamentarzystów, efektownym przemówieniem popisuje się Howard Dean, czołowa postać najbardziej lewicowego skrzydła Demokratów i wielki przegrany tych prawyborów. Wita go ogromna owacja. Dean odpowiada: "Miałem nadzieję na takie przyjęcie. Tylko liczyłem, że to będzie w czwartek (podczas mowy zwycięzcy prawyborów - przyp. red.), a nie we wtorek". Chwilę potem rozwiewa wątpliwości, że nie żywi urazy do Kerry'ego: "Mogę nie mieć dzisiaj nominacji, ale chcę Wam powiedzieć to: przez następne sto dni będę robił wszystko, co w mojej mocy, aby John Kerry i John Edwards oddali nasz kraj z powrotem w ręce tych, którzy go zbudowali. Ponieważ dzisiaj wszyscy reprezentujemy skrzydło demokratyczne Partii Demokratycznej". A jeśli ktoś miał jeszcze cień wątpliwości: "Nazywam się Howard Dean. Głosuję na Johna Kerry'ego". Właściwie można by zacytować całe wystąpienie Deana, bo spośród dotychczasowych mówców mógł się z nim równać tylko Bill Clinton. Chwali Kerry'ego, ale też opowiada o obywatelach, którzy mają poczucie, że nikt ich nie reprezentuje. Mówi o nowej energii wstępującej w partię.  Kończy zapewnieniem, że nikt nigdy nie będzie się wstydził, że jest Demokratą. "Nie tylko będziemy zmieniać prezydentów, ale także zmieniać też kraj i przywracać sens określeniu <<amerykański sen>>"

21:30 - choć Barack Obama jest politykiem dość niskiego szczebla, bo zaledwie senatorem stanowym w Illinois i kandydatem w najbliższych wyborach do Senatu USA, jego przemówienie uznano za jedno z najważniejszych wydarzeń całej konwencji. Nie chodziło zresztą o samą osobę, choć życiorys Obamy, którego dziadek był prostym Afrykańczykiem, a ojciec ubogim studentem z Kenii, który przyjechał szukać szczęścia w USA, jest marketingowo bardzo przekonujący. Chodziło o pokazanie na nowo wspaniałego oblicza Partii Demokratycznej. Partii równych szans, gdzie podziały ideologiczne i rasowe schodzą na dalszy plan. Partii na miarę naprawdę Zjednoczonych Stanów Ameryki. Obama dostał na swoje wystąpienie aż siedemnaście minut, dwa razy więcej niż większość starych politycznych wyjadaczy, a nagranie wideo z jego mową należy teraz do najczęściej ściąganych materiałów na oficjalnej stronie konwencji, co pokazuje, jak dużym zainterowaniem cieszył się ten punkt programu.

22:00 - jedna z największych "niespodzianek" (choć oczywiście było o niej wiadomo dużo wcześniej) konwencji. Na podium pojawia się Ron Reagan, syn zmarłego kilka tygodni temu byłego republikańskiego prezydenta Ronalda Reagana. Już na wstępie zapewnia, że rozumie zdziwienie niektórych delegatów, ale chce mówić na temat, który nie powinien mieć nic wspólnego z polityką. Reagan opiewa zalety badań naukowych prowadzonych na ludzkich embrionach. Bush zdelegalizował je, ale Kerry zapowiada anulowanie tej decyzji, jeśli wygra. Choć syn byłego przywódcy Republikanów ani razu nie wzywa otwarcie do głosowania na kandydata Demokratów, jasno daje do zrozumienia, kogo wolałby widzieć w Białym Domu.

22:20 - Amerykanie po raz pierwszy mogą usłyszeć ważne przemówienie wygłaszane przez kobietę, która ma szansę zostać ich następną Pierwszą Damą. Teresa Heinz Kerry wita zebranych w pięciu językach (oprócz angielskiego i swojego ojczystego portugalskiego, także po francusku, włosku i hiszpańsku), po angielsku mówi z wyraźnym cudzoziemskim akcentem i podkreśla, że należy do tej części amerykańskiego społeczeństwa, która urodziła się poza ich obecną ojczyzną. Opowiada o swoim dzieciństwie w pogrążonym w dyktaturze Mozambiku i studiach w RPA, gdzie zaczynał się apartheid. Owacyjnie zostaje przyjęta jej uwaga, że nie należy bać się wyrażania swoich poglądów, niezależnie od tego, jak są odległe od oficjalnej linii. Dużo uwagi poświęca położeniu kobiet, które są często wciąż niedoceniane, a powinny odgrywać ważną rolę. W jej mowie nie brakuje także akcentów proekologicznych. Swego męża opisuje jako przepełnionego uczciowością patriotę, który nie boi się walczyć w obronie kraju.

DZIEŃ 3

18:00 - wielki finał coraz bliżej. Senator Dianne Feinstein formalnie ogłasza, że Partia Demokratyczna nominowała senatora Johna Kerry'jego jako swojego kandydata na prezydenta i senatora Johna Edwardsa jako kandydata na wiceprezydenta. Pani senator określa Kerry'ego mianem wykwalifikowanego, doświadczonego i mogącego podołać czekającemu go zadaniu.

19:00 - pastor Jesse Jackson, bodaj najbardziej wpływowy Afroamerykanin za czasów Clintona, poddaje miażdżącej krytyce politykę Busha w sprawach społecznych, jak walka ze bezrobociem czy reforma edukacji. "Kerry zasługuje, by być naszym następnym prezydentem" - stwierdza.

Zaraz po nim kongresmen (Amerykanie tytułują tak tylko członków Izby Reprezentantów, choć w rzeczywistości senatorowie również są członkami Kongresu) Denis Kuchinich, kolejny rywal Kerry'ego z tegorocznych prawyborów, wygłasza pełne pasji i starannie kontrolowanej mowy ciała przemówienie, które można nazwać tegorocznym wyznaniem wiary, credo, Partii Demokratycznej. Najpierw długo wymienia różne zawody, które wykonują Demokraci, by stwierdzić, że dziś wszyscy oni zjednoczyli się, by wraz z Kerry'm zmienić swój kraj. Następnie przywołuje najsłynniejszych Demokratów XX wieku, od Franklina D. Roosevelta do Billa Clintona. Wreszcie wypala: "I jesteśmy też partią Johna Kerry'ego, następnego wspaniałego demokratycznego prezydenta Stanów Zjednoczonych". Potem przez kilka minut streszcza najważniejsze hasła tegorocznej kampanii. Kończy życzeniami: "Odwagi Ameryko! Odwagi Ameryko! Johna Kerry'ego Ameryko !"

20:00 - kolejny duchowny na scenie. To Al Sharpton, nowojorski pastor, który stanął z Kerry'm w szranki w prawyborach i choć nie szło mu najlepiej, nie wycofał się do samego końca. Podobnie jak wielu przed nim, mówi o tradycyjnych amerykańskich ideałach, ale także o szarej rzeczywistości rozwarstwionego społeczeństwa. Nawiązuje do pytania, które prezydent Bush zadał niedawno mniejszościom etnicznym: czy Demokraci zawsze mogą być pewni Waszych głosów? Samemu należąc do wielkiej mniejszości, czarnych, odpowiada: "Proszę czytać z moich ust: nasze głosy nie są na sprzedaż.". Sala przyjmuje to burzą braw.

21:00 - pojawia się delegacja popieracych Kerry'ego byłych wojskowych. Głównym mówcą w tym punkcie programu jest były szef Kolegium Połączonych Sztabów (najwyższa funkcja, jaką w USA może sprawować żołnierz służby czynnej), generał John Shalikashvili. W imieniu własnym i kolegów generałów zapewnia o pełnym poparciu dla Kerry'ego jako przyszłego naczelnego wodza. "Nikt nie będzie bardziej czujny wobec terrorystów i bardziej skuteczny w przeciąganiu naszych sojuszników z powrotem na naszą stronę".

Zaraz potem nadchodzi chwila wspomnień - Demokraci oddają hołd trzem żyjącym kandydatom ich partii do Białego Domu, którym nie udało się nigdy dojść do prezydentury -  Michaelowi Dukakisowi, Walterowi Mondalowi i George'owi McGovernowi. Czwarty z nich, Al Gore, występował już w poniedziałek.

22:00 - resztę wieczoru wypełni delegatom rodzina państwa Edwards, poczynając od córki kandydata na wiceprezydenta. Panna Cate Edwards mówi krótko i z dużą dozą skromności, może nawet przesadnej. W samych superlatywach opisuje swoich rodziców, zwłaszcza mamę. Stwierdza, że byłaby szczęśliwa, gdyby osiągnęła w swoim dorosłym życiu choćby połowę tego, co jej rodzicielka.

Po takim wstępie, na scenie może pojawić się Elisabeth Edwards. Ze swoją nie tkniętą przez logopedów wymową, nieco puszystą figurą i spontanicznym sposobem bycia, jawi się ciepłą amerykańską mamuśką. Prawi komplementy zebranym i własnej rodzinie. Stara się utrwalić obraz męża kreowany od początku tej kampanii - w polityce niestrudzony bojownik o prawa zwykłych ludzi, a w domu niepoprawny optymista. Wspomina także o tej, w której cieniu będzie przez najbliższe cztery lata, oczywiście jeśli mężowie wygrają wybory. Nawiązuje do tragicznej śmierci pierwszego męża Teresy Heinz Kerry, mówi, że będzie ona najbardziej szlachetną Pierwszą Damą, jaką Ameryka kiedykolwiek miała.

Wreszcie na mównicę wchodzi sam John Edwards. Przemawia żywiołowo, nie ma w nim ani grama nudziarstwa typu Al Gore czy chłodnego stonowania a la Dick Cheney. Nie mówi za dużo o sobie, skupia się raczej na osobie swojego wyborczego partnera. On także podkreśla wojenną przeszłość i jego przygotowanie do bycia znakomitym naczelnym wodzem. Wyprzedza atak Republikanów - apeluje, by nie przejmować się zmasowaną kampanię negatywną, jaką z pewnością przepuści wkrótce obóz przeciwny. Potem wspomina o najważniejszych punktach platformy wyborczej tandemu Kerry - Edwards. Podkreśla, że dla Demokratów wszyscy ludzie są równie ważni, niezależnie od dzielącyhc ich różnic rasowych czy majątkowych. Podobnie jak Bill Clinton w poniedziałek, stosuje metodę "kaznodziejską". Tym razem hasło powtarzana przez salę brzmi "Nadzieja jest w drodze" ("Hope is on the way").

Tak nadchodzi wielki finał, ostatni dzień konwencji, czwartek, 29 lipca 2004.

DZIEŃ 4

19:00 - być może ktoś się jeszcze łudził, że w konwencji jest cokolwiek spontanicznego, że nikt tu nie reżyseruje, nie buduje sztucznie dramaturgii, że jedni mówcy nie wiedzą, co będą mówić następni. Ten punkt programu dowiódł, że tak nie jest. Na scenę znów wkraczają kobiety - tym razem członkinie Izby Reprezentantów. Przemawiająca w ich imieniu Louise Slaughter zaczyna od słów "Panie senatorze Kerry, Pana wojska meldują gotowość do służby", czym w ewidentny sposób nawiązuje do przemówienia samego kandydata, które zostanie wygłoszone dopiero za trzy godziny i, póki co, utrzymywane jest w tajemnicy. Następnie, nawiązując do najważniejszy punktów demokratycznej platformy wyborczej, pani Slaughter namawia wszystkie Amerykanki do aktywnego udziału w wyborach i, rzecz jasna, poparcia Kerry'ego.

20:00 - dla postronnego słuchacza to już zapewne musiałoby być nudne, ale zgromadzeni we Fleet Center partyjni delegaci właśnie tego chcą słuchać. Kolejne przemówienie zapewniające o niezłomnej postawie Kerry'ego w walce z terroryzmem, o jego fizycznym i moralnym harcie. Tym razem słowa te płyną z ust ostatniego już występującego na konwencji pokonanego rywala Kerry'ego z prawyborów - generała Wesley'ego Clarka, dowodzącego siłami NATO w Europie w czasie operacji w Kosowie w roku 1999.

20:30 - szefowa Demokratów w Izbie Reprezentantów, Nancy Pelosi, zapewnia, że członkowie partii w ciągu ostatnich 40 lat nigdy nie byli zjednoczeni tak jak dziś. Przypomina, że równolegle z wyborami prezydenckimi odbywa się całkowita wymiana składu Izby i nawet jeśli prezydentem zostanie Kerry, to Demokraci nie osiągną pełnego sukcesu, jeśli nie przejmą kontroli także nad Kongresem.

20:45 - jako jedna z ostatnich ma zaszczyt przemawiać kobieta będąca dla znacznej częsci Demokratów guru w sprawach międzynarodowych - była ambasador USA przy ONZ, a przede wszystkim sekretarz stanu podczas drugiej kadencji Clintona, Madeleine Albright. Wielka dama amerykańskiej dyplomacji wspomina wiele chwil z własnej biografii - dzieciństwo w rozdartej między totalitaryzmy Czechosłowacji, imigrację do USA, a przede wszystkim pewien dzień sprzed 44 lat, gdy po raz pierwszy głosowała w wyborach prezydenckich, popierając dzielnego senatora z Massachussets (ma oczywiście na myśli Johna F. Kennedy'ego, ale Kerry także jest senatorem z tego stanu). "Liczę, że tej jesieni to doświadczenie się powtórzy" - dodaje. Następnie zapewnia o kompetencji kandydata w zakresie walki z terroryzmem i o sile jego charakteru. Kończy stwierdzeniem, że głosując na duet Kerry - Edwards, Amerykanie mogą odmienić bieg historii. 

21:20 - czas na danie wyborcom złudzenia, że wiedzą sporo także o prywatnej stronie kandydata. Synowie Teresy Heinz Kerry z jej pierwszego małżeństwa, zakończonego śmiercią męża, przedstawiają zebranym Vanessę i Alexandrę, córki Johna Kerry'ego z jego pierwszego związku (skończył się rozwodem). Obie opowiadają rozmaite anegdoty i historie z ich dzieciństwa, mające przedstawić ojca jako wspaniałego człowieka. "Mój ojciec kocha ten kraj i jest gotowy go poprowadzić" - zapewnia w końcu Vanessa. 

21:50 - ktoś cyniczny mógłby powiedzieć: była już rodzina, teraz koledzy z wojska. Na podium pojawiają się towarzysze broni kandydata z czasów wojny wietnamskiej. Jeden z nich, Jim Rassman, opowiada, jak Kerry uratował mu życie. I dodaje: "Widziałem Johna Kerry'ego w akcji. Znam jego charakter. Byłem świadkiem jego odwagi i przywództwa pod ostrzałem. I wiem, że będzie wspaniałym naczelnym wodzem".

Zaraz potem głos zabiera człowiek, który stanowi ucieleśnienie kaca moralnego, jakiego Ameryka do dziś odczuwa wobec swoich weteranów z Wietnamu, których wysłała na bezsensowną wojnę. Max Cleland stracił w Wietnamie obie nogi i rękę, a mimo to, a może dzięki temu, został senatorem. Wspomina, jak inspirującą postacią był dla niego John Kerry. Zapewnia, że gdy prezydentem zostanie Kerry, Ameryka znów stanie się takim krajem, o jaki weterani tacy jak on sam walczyli.

22:10 - po czterech dniach życia pod wpływem umiejętnie kreowanego przez organizatorów napięcia, długo oczekiwana chwila wreszcie nadchodzi. Witany burzą braw, na podium wchodzi John Kerry - człowiek, który według wielu sondaży ma duże szanse zostać czterdziestym czwartym prezydentem USA. Salutuje i wygłasza słowa, które za chwile obiegną świat: "Nazywam się John Kerry i melduję gotowość do służby". Następnie przez 45 minut wygłasza "acceptance speech", czyli przemówienie, w którym kandydat oficjalnie przyjmuje nominację partii oraz rozpoczyna swoją kampanię. Oto wyciąg z najważniejszych punktów mowy, z podziałem na tematy:

GŁÓWNE CELE PREZYDENTURY
- "Uczynić Amerykę silniejszą i bardziej szanowaną na świecie"
- "Przywrócić Białemu Domowi zaufanie i wiarygodność"

IRAK
- Zachęcić do udziału w misji stabilizacyjnej więcej państw, by odciążyć siły amerykańskie.

POLITYKA ZAGRANICZNA
- "Nigdy nie zawahamy się użyć siły, gdy będzie to konieczne"
-  Na ataki należy odpowiadać "szybko i pewnie"
- "Nigdy nie należy dawać innemu państwu lub instytucji międzynarodowej prawa weta w sprawach naszego bezpieczeństwa narodowego"
- Ameryka powinna stanąć na czele sił walczących z rozprzestrzenianiem broni jądrowej

OBRONNOŚĆ
- Należy zwiększość liczbę żołnierzy służby czynnej o 40 tysięcy
- Podwoić liczebność służb specjalnych zajmujących się walką z terroryzmem
- Iść na wojnę "tylko, kiedy musimy'
- Nigdy nie walczyć "bez planu, jak wygrać pokój"

BEZPIECZEŃSTWO NARODOWE
- Natychmiast wprowadzić w życie zalecenia komisji badającej przyczyny zamachów z 11 września
- Wprowadzić kontrole kontenerowców wpływających do portów
- Lepsze zabezpieczenie elektownii atomowych i zakładów chemicznych.

POLITYKA GOSPODARCZA
- Nowe środki wsparcia mające "ożywić produkcję"
- Inwestycje w nowe technologie mające tworzyć "dobrze płatne miejsca pracy"
- Zlikwidować luki w prawie, które "premiują firmy za przenoszenie miejsc pracy za granicę"
- Premiować firmy, które "tworzą i utrzymują dobrze płatne miejsca pracy" w kraju
- Wypracować uczciwe zasady konkurencji amerykańskich robotników w globalnej gospdarce

FINANSE PUBLICZNE
- "Nie sprywatyzuję Social Security (odpowiednik naszego ZUS - przyp. red.) i nie ograniczę świadczeń"
- Zmniejszyć deficyt budżetowy o 50% w ciągu czterech lat poprzez likwidację ulg podatkowych, które pomagają tylko i tak bogatym firmom.
- Obniżyć podatki dla klasy średniej.
- Obniżyć obciążenia fiskalne małych przedsiębiorstw
- Wycofać się z wprowadzonych przez Busha obniżek podatków dla osób zarabiającyh powyżej 200 tysięcy dolarów rocznie.

EDUKACJA
- Zmniejszyć liczebność klas w szkołach
- Zwiększyć ulgi podatkowe dla rodzin finansujących wyższe studia swoich dzieci (w USA nawet państwowe uczelnie pobierają za naukę dość wysokie opłaty - przyp. red.)

OPIEKA ZDROWOTNA
- Opieka zdrowotna to "prawo każdego Amerykanina"
- Uczynić system bardziej efektywnym, tak by przeciętna rodzina wydawała nawet do tysiąca dolarów rocznie mniej na dodatkowe opłaty związane z leczeniem
- Zapewnić każdemu pacjentowi prawo swobodnego wyboru swojego lekarza
- Decyzje dotyczące przebiegu leczenie mają podejmować lekarze i pacjenci, a nie towarzystwa ubezpieczeniowe
- Medicare (odpowiednik naszego NFZ - przyp. red.) ma wynegocjować niższe ceny leków dla seniorów
- Umożliwić import leków z krajów takich jak Kanada, gdzie te same preparaty mają niższe ceny.

POLITYKA ENERGETYCZNA
- Inwestować w nowe technologie i paliwa alternatywne
- Inwestować w "samochody przyszłości"

ZAŁOŻENIA KAMPANII WYBORCZEJ
- "Być optymistami, nie tylko rywalami"
- "Budować jedność w amerykańskiej rodzinie, nie pełen złości podział"
- "Niech te wybory będą konkursem wielkich idei, a małostkowych ataków".


23:20 - bostońska Fleet Center tonie w balonikach i confetti. Panuje atmosfera wielkiech fiesty. Ale dla całego sztabu wyborczego to dopiero początek. Jutro Kerry rozpoczyna wielki objazd po 21 stanach. To na razie. Potem przyjdzie czas na kolejne stany, metropolie i małe miasteczka. I tak aż do 2 listopada.

Cytaty z przemówień, w tłumaczeniu autora, na podstawie nagrań wideo i stenogramów dostępnych na oficjalnej stronie konwencji (www.dems2004.org), a także na podstawie relacji sieci CNN.

--------------------

Krajowa konwencja wyborcza Partii Republikańskiej odbywać się będzie w dniach 30 sierpnia - 2 września w hali Madison Square Garden w Nowym Jorku. Relacja z niej, w formie podobnej do powyższej, ukaże się w e-Polityce w pierwszej dekadzie września. Zapraszamy !! 

 

 

 

 

 

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl