Owszem trudno oczekiwać, aby ciągle atakowano nas wiadomościami i fotografiami unijnych polityków i instytucji. Byłoby to męczące i nudne. Niemniej jednak sytuacja ta jest niezwykle znamienna. Oto, bowiem można odnieść wrażenie, iż Unia Europejska i jej przywódcy zamarli. Może odpoczywają po ostatnim niezwykle licznym rozszerzeniu, walce o budżet, pertraktacjach o Konstytucję europejską? Na pewno w ostatnich latach w łonie wspólnotowym pracowano niezwykle intensywnie – z różnym skutkiem dodajmy. Zakończenie zmagań związanych z tymi wszystkimi sprawami unaoczniło nam, iż został dokonany wielki wysiłek (rozszerzenie, budżet na kolejne lata) i kiedy opadły niemal wszystkie emocje związane z tymi faktami okazało się, iż struktury europejskie dopiero teraz potrzebują prawdziwej zmiany. Niezbędna jest mocna reforma, która nie tylko pozwoli trwać i funkcjonować 25 różnym pod wieloma względami państwom, ale także umożliwi im dalszą integrację oraz nade wszystko rozwój. Musi to być zapoczątkowane jakąś wizją, co, do której odniosą się inni. Może ukażą swoje idee na przyszłość bądź też będą chcieli pracować na bazie już powstałych pomysłów. Tymczasem wydaje się, że przywódcy rządów państw członkowskich jakby w ogóle zapomnieli, iż Unia istnieje. Nikt nie przedstawia poważnych postulatów dotyczących dalszego bytowania w gronie krajów członkowskich (pewne ogólne zarysy przedstawił premier Polski Jarosław Kaczyński oraz minister spraw wewnętrznych Francji Nicolas Sarkozy). Częściej możemy spotkać polityków europejskich kłócących się o partykularne interesy własnych państw albo atakowanie USA (wyjątkiem są znowu Polacy i brytyjski premier Tony Blair, który mocno skrytykował pojawiający się u niektórych kontynentalnych liderów antyamerykanizm). W dobie, w której Stary Kontynent potrzebuje stanowczego szarpnięcia cuglami wszyscy jakby zapadli się pod ziemię. Tymczasem Bruksela staje przed wieloma istotnymi wręcz fundamentalnymi kwestiami. Wprost niezbędnymi do dalszego rozwoju integracji europejskiej. Dziś wielu odpowiedzialnych za Europę nie ma żadnego pomysłu jak wyjść z tego impasu, jak podjąć się tak trudnych zadań. Wolą chować głowy w piasek lub zajmować się rodzimym podwórkiem, na którym zresztą nie idzie im lepiej. Walczą już tylko o przetrwanie albo o odejście z honorem (lub jego resztkami). Inni z kolei nie dorośli do roli europejskich mężów stanu i trudno od nich wymagać, aby pociągnęli ten wóz. Nie jest to rzecz jasna pierwszy kryzys w Unii Europejskiej w jej blisko półwieczu istnienia. Pojawiały się już kryzysy, jak chociażby ten z przełomu lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Niemniej jednak wtedy nie było tak licznego grona członków, tylu piętrzących się problemów, takiego rozwarstwienia wśród krajów członkowskich. Wydaje się ponadto, że i politycy byli innego kalibru. Dziś, bowiem trudno szukać pośród nich ludzi takich jak Francois Mitterand, Helmut Kohl czy też Jacques Delors. Pozytywnym aspektem jest to, iż udawało się do tej pory wychodzić obronną ręką z tamtych zastojów. Co zatem stoi przed Europą? Jakie wyzwania musi ona za sprawą swoich przywódców przezwyciężyć?
Jasnym jest to, że po fiasku referendów konstytucyjnych do kosza należy wrzucić większość dokumentu budowanego przez specjalnie powołany do tego konwent pod przewodnictwem francuskiego polityka Valery Giscarda d’Estaing (swoją drogą zasłużonego dla Wspólnot w swojej dobie czynnej polityki) a także wizje zjednoczonej Europy budowane choćby przez niedawnego szefa niemieckiej dyplomacji Joshkę Fischera. To się nie sprawdziło i nie ma, co tego pchać na siłę po raz kolejny. Oczywistym jest, że część tzw. Konstytucji dla Europy powinna zostać przyjęta i do przywódców dwudziestki piątki należy wyłonienie tych najbardziej niezbędnych punktów do dalszej pracy nad nimi oraz przyszłego wdrożenia ich. Jasne i bezdyskusyjne jest, bowiem to, że funkcjonowanie w gronie dwudziestu pięciu państw jest znacznie trudniejsze i opiera się na bardziej skomplikowanych mechanizmach niż w grupie piętnastu. Jest to o tyle istotne, iż już niedługo do UE wstąpią kolejne państwa (np. Bułgaria i Rumunia) i sytuacja stanie się jeszcze trudniejsza. Poza tym sama formuła proponowanych zmian, czyli konstytucja wydaje się nie trafna. Jeżeli założymy, że ustawa zasadnicza powinna być dokumentem możliwie krótkim, zwięzłym, przedstawiającym instytucjonalno – prawne podstawy wskazanego podmiotu (tak jak konstytucje poszczególnych państw) to trudno nazwać tak akt liczący ponad trzy i pół setki stron. Zawiłości i opasłość na pewno nie przysłużyły się mu a także samej Unii gdyż poprzez odrzucenie społeczne w referendach unaocznił się jeszcze bardziej kryzys drążący struktury europejskie. Nowy akt musi być zwarty i niosący ze sobą najważniejsze regulacje tak, aby wykluczyć ewentualne zatory w procesie decyzyjnym w ramach UE, które mogłyby sparaliżować Brukselę. Warto także zachować rozwiązania dotyczące unijnej polityki zagranicznej tak, aby na arenie światowej UE stała się bardziej mobilna i widoczna a wtedy nikt po drugiej stronie Atlantyku nie będzie musiał się pytać, do kogo ma dzwonić, jeśli będzie chciał rozmawiać z Europą. Ponadto musi to być bardziej czytelne i zrozumiałe dla wszystkich obywateli państw członkowskich. Być może fiasko tak zachwalanego przez wielu europrzywódców traktatu konstytucyjnego zmusi ich do patrzenia na proces integracji choćby troszkę bardziej przez pryzmat „zwykłych” obywateli Wspólnot a nie tylko własny – polityczny czy też salonowy.
Bardzo istotnymi kwestiami w kontekście przeobrażeń, jakie musi przejść UE, aby proces integracji nie uległ nadmiernemu spowolnieniu lub, co gorsza całkowitemu zastopowaniu są sprawy związane z ekonomiczno – gospodarczym wymiarem Unii. Mam tu na myśli konieczność zrewidowania rozwiązań odnoszących się do Wspólnej Polityki Rolnej czy też do pomocy udzielanej biedniejszym krajom Wspólnoty poprzez różnego rodzaju fundusze. Nie jest tajemnicą, iż bogate kraje członkowskie, co raz bardziej odważnie i otwarcie wspominają o konieczności zredukowania środków na takową pomoc – często chodzi o znaczną redukcję. Nie godzą się na to, aby będąc już płatnikami netto w Unii Europejskiej musieli dokładać jeszcze więcej do wspólnotowego budżetu żeby ułatwić rozwój krajom zdecydowanie słabszym pod względem ekonomicznym (przedsmak mieliśmy już przy ostatnich negocjacjach odnośnie tzw. Perspektywy Finansowej na najbliższe lata). Jest to bez wątpienia w dużej mierze spowodowane tym, iż w 2004 roku nastąpiło największe rozszerzenie historii UE (aż o 10 państw) i niemal każdy z nowych członków potrzebuje ogromnej pomocy, aby móc zacząć realnie konkurować i rozwijać się na wspólnotowym rynku (ta uwaga szczególnie tyczy się krajów byłego bloku sowieckiego gdzie prym w potrzebie napływu środków wiedzie oczywiście Polska). Ponadto w krajach, które stanowią tradycyjnie już motor napędowy procesu integracji widać od paru już lat wyraźny kryzys gospodarczy (wysokie bezrobocie, niski wzrost gospodarczy). Stąd też trudno jest wytłumaczyć i zrozumieć Niemcom i Francuzom, że muszą dokonać często bolesnych reform we własnych systemach gospodarczo – społecznych a do tego mają dawać jeszcze środki na rozwój biedniejszych społeczności unijnych (nie pomagają tu odwoływania się do europejskiej solidarności). Ale też i te państwa czasami powodują zwolnienie procesu integracji bądź też jego wstrzymanie na jakiś czas bojąc się osłabienia swojej pozycji w rywalizacji z nowymi członkami w sferach gdzie musieliby uznać ich wyższość. Należy tu wspomnieć chociażby okresy przejściowe na rynku pracy czy poziom dopłat bezpośrednich dla rolników. W ten proces właśnie włącza się dziś już trochę zapomniana sprawa tzw. dyrektywy Bolkensteina, która miała przynieść ze sobą pełne zliberalizowanie rynku usług w Unii Europejskiej. W obawie przed zalewem konkurencyjnych firm usługowych i tanich pracowników ze Wschodu pod naciskiem nikogo innego jak Francji i Niemiec zostały wprowadzone do niej zapisy, które w zasadzie zupełnie zmieniają jej pierwotne zamierzenia. Nietrudno jest, więc odgadnąć, iż zrobione to zostało na skutek świadomości słabości własnych państw w konfrontacji z podmiotami z Europy Wschodniej, i że na pewno w kontekście kilku najbliższych lat nie wpłynie to pozytywnie na funkcjonowanie wspólnego rynku w UE liczącej 25 państw.
Bardzo ambitnym projektem mającym wpłynąć na gospodarczo – ekonomiczny wizerunek Wspólnot w najbliższych latach była zarzucona jak się wydaje ostatnio tzw. Strategia Lizbońska. Jest to dokument przyjęty na szczycie Unii Europejskiej w marcu 2000 roku. Jej celem jest stworzenie z UE najlepszego rynku na świecie (najbardziej konkurencyjnego) do 2010 roku – był to cel pierwotny obecnie jednak niemal nierealny. Opiera się na czterech filarach – przedsiębiorczość, wspólność społeczna, innowacyjność, liberalizacja. Mowa w tym dokumencie jest o niezbędnej reformie rynku pracy na obszarze UE, ułatwieniach w prowadzeniu działalności gospodarczej (zwłaszcza na poziomie małych i średnich przedsiębiorstw). Wspomina się o reformie rynku finansowego (szczególnie sektor bankowy), dążenie do ujednolicenia rynku telekomunikacyjnego, zmiany w transporcie kolejowym, zmiany w obszarze energii i gazu (konieczność liberalizacji – łatwość dostępu do energii i gazu, przejrzystość systemu finansowania, możliwość wyboru, od którego dostawcy chce się czerpać te produkty). Wiadomym jest już niemal, w 100%, że rozwój wypadków i podejmowane przez państwa członkowskie działania uniemożliwią skuteczne osiągnięcie wielce ambitnych i słusznych celów wyznaczonych w Strategii Lizbońskiej do 2010 roku. Niestety pokazuje to, iż mimo tak wielu lat trwania integracji nadal bieżący wąsko pojęty interes narodowy poszczególnych krajów członkowskich wygrywa z perspektywicznymi wizjami i celami całej Unii Europejskiej.
Niemniej istotnym wyzwaniem na najbliższe lata dla UE wydają się być aspekty polityczno – geograficzne (odnoszące się szczególnie do kwestii przyjmowania nowych członków). Na początku należy stwierdzić, iż już w 2007 roku Unia postanowiła, że będzie liczyła 27 członków. Nowymi krajami członkowskimi zostaną te, które nie sprostały wymogom negocjacyjnym do grudnia 2002 roku, przez co rozszerzenie liczyło dziesięć a nie dwanaście państw, które w owym czasie równolegle prowadziło rokowania. Mowa jest tu oczywiście o Bułgarii i Rumunii. 12 kwietnia 2005 roku eurodeputowani ostatecznie zgodzili się na rozszerzenie od 1 stycznia 2007 roku UE o oba państwa bałkańskie, mimo poważnych wątpliwości czy kraje te zdążą z wypełnieniem zobowiązań. W obliczu tych wątpliwości przywódcy państw Unii Europejskiej zdecydowali, że gdyby kandydaci nie wypełnili zobowiązań to możliwe jest przesunięcie rozszerzenia o rok. Po akcesji oba kraje liczące łącznie blisko 30 milionów mieszkańców będą najbiedniejszymi członkami Unii.
Bałkański kierunek rozszerzeń UE potwierdza także podjęcie rozmów odnośnie przyszłych wspólnych relacji z Chorwacją i Serbią. Tu jednak na drodze do sukcesu stoją przede wszystkim kwestie z najnowszej historii obu państw i konieczność rozliczenia się z nimi (a konkretnie z osobami odpowiedzialnymi za wojny bałkańskie) a także wyciągnięcie odpowiednich wniosków. W innym wypadku na nic zdadzą się postępy legislacyjne i gospodarcze. Unia stawia twarde warunki. Jeżeli obie byłe republiki jugosłowiańskie nie podejmą zdecydowanych działań w celu pojmania i wydania zbrodniarzy wojennych rozpoczęcie negocjacji bez względu na inne okoliczności będzie bezterminowo zawieszone.
W kontekst rozszerzeń wpisuje się także przyszłość Turcji i Ukrainy. W swoistym zapale rozszerzeniowym części polityków europejskich także i te kraje miały szybko zostać wciągnięte w struktury. Jednak są to dwa bardzo szczególne przypadki. I oba dodajmy niezwykle kontrowersyjne. Jest wiele poziomów rozpatrywania ewentualnych negocjacji z oboma krajami i w dalszej perspektywie członkostwa. Obecnie na skutek tak działań wewnątrz tych państw jak i kryzysu w samej Unii sprawa przyjęcia tych państw wydaje się być zamknięta. Odnośnie Turcji istniej ponadto mocny spór o cywilizacyjną stronę słuszności akcesji w ramach UE. Natomiast, jeśli chodzi o Ukrainę to w ostatnich dniach pojawiła się w ogóle informacja z Brukseli, że Kijów na dzień dzisiejszy nie może liczyć nawet na umowę stowarzyszeniową nie mówiąc już o staniu się pełnoprawnym członkiem Wspólnot Europejskich. Tak, więc jak widać UE, jak i oba kraje zdają się nie wykazywać wystarczającej determinacji do podjęcia efektywnych działań.
A zatem po blisko półwiecznej integracji nasz kontynent zdaje się być na rozdrożu. Powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali przez Ojców Europy zapoczątkowało fenomen pokojowego spajania się państw, które jeszcze kilka lat wcześniej stały po dwóch stronach frontu (i to dosłownie). Francja i Niemcy, które od lat toczyły ze sobą boje (chociażby spory o Lotaryngię i Alzację) po drugiej wojnie światowej postanowiły połączyć swoje zasoby i siły, aby uniemożliwić powtórzenie się tragedii wojny na Starym Kontynencie i jednocześnie przyczynić się do wzrostu dobrobytu swoich społeczeństw. Faktycznie Europa od tamtej pory zrobiła ogromny postęp społeczno- gospodarczy oraz co ważniejsze uniknęła globalnego konfliktu zbrojnego na swoim terytorium. Jednakże dziś w epoce powszechnej globalizacji, kryzysu gospodarczego wielu państw, konieczności przeciwstawienia się terroryzmowi potrzebne są inne rozwiązania. Ważnym czynnikiem jest jakby „odpłynięcie” elit politycznych Europy od społeczeństw państw unijnych. Stworzyły się jakby dwa światy, czego dowodem jest los unijnej konstytucji. Politycy muszą pamiętać o społecznościach, którymi zarządzają i swoje projekty muszą opracowywać z uwzględnieniem czynnika społecznego. Jest to ważne dla całego procesu integracji europejskiej, ponieważ zrozumienie i zaakceptowanie go przez narody naszego kontynentu nie tylko da mu polityczną legitymizację, ale jak sądzę zwiększy jego szanse na ostateczne powodzenie. Unia musi być bliżej swoich obywateli a nie bliżej biurokratycznych projektów (trzeba ograniczać deficyt demokracji, z którym mamy obecnie do czynienia). Instytucje polityczne Brukseli muszą sprostać oczekiwaniom zrodzonym z europejskiej tradycji kulturowej. W szczególności oznacza to, że władza musi opierać się na przekonującym i uczciwym przywództwie politycznym a nie na wątpliwych biurokratyzmach. Do dokonania takich czynów - tej ucieczki do przodu - potrzeba wielkich przywódców. Takich na miarę Roberta Schumana, Jeana Moneta, Alcide de Gasperiego, Konrada Adenauera, czy Paula Henri Spaaka, którzy zapoczątkowali powojenny proces integracji europejskiej, bądź takich jak Helmut Kohl, Francois Mitterand czy Jacques Delors dzięki którym w latach osiemdziesiątych udało się przezwyciężyć okres eurosklerozy głównie poprzez podpisaniu Jednolitego Aktu Europejskiego (1985-1986). Jednakże jak do tej pory nie stać było na to Tony Blaira, Jacquesa Chiraca, Gerharda Schroedera (teraz Angeli Merkel). Obecni przywódcy jednak nie mogą uciekać od tego, ponieważ oznaczałoby to wysokie prawdopodobieństwo pokonania europejskiego ducha solidarności narodów przez wąskie, krótkowzroczne i partykularne interesy poszczególnych państw członkowskich, co byłoby niewątpliwą klęską integracji europejskiej. Jest to także szansa dla nowych władz w Polsce, które mają obecnie nie najlepszą prasę w Europie na to żeby przedstawiły swoją wizję przyszłości Unii. Jej struktur, formy, kierunków działań, liczebności. Musi to być jednak poważny projekt a nie kilka ogólnikowych zdań premiera (jak to miało miejsce do tej pory). Pozwoli to nam wrócić na należne miejsce pośród krajów członkowskich a także przełamie niepokojący impas. Europę trzeba porwać do przodu, aby nie została w ogonie świata a wraz z nią i my.
Na zdjęciu: Sala w Pałacu Kapitolińskim w Rzymie, w której podpisano słynny traktat rzymski, a blisko 50 lat później traktat konstytucyjny UE.
Źródło: Wikimedia Commons