Im to nowy włoski rząd wypowiedział bezkompromisową wojnę. Ci, którym zarzucano zapatrywania komunistyczne, przystąpili do polityki liberalizacji na szeroką skalę, o jakiej poprzedniemu rządowi centroprawicowemu nawet się nie śniło. Prodi za swe hasło programowe obrał: „Priorytetem absolutnym jest interes obywateli”. I jedno z pierwszych praw wypracowanych przez nowy rząd (prawo Bersani) godzi prosto w serce włoskich absurdów. Podajmy tylko dwa przykłady.
Przez długie lata spadkobiercy aptekarzy dziedziczyli także prawo do prowadzenia apteki, nawet jeżeli nie mieli przygotowania z zakresu farmacji. Natomiast otwarcie prywatnej inicjatywy dla farmaceuty po studiach było praktycznie niemożliwe. Dodajmy, że we Włoszech z niejasnej przyczyny ceny leków są nawet dwukrotnie wyższe niż w innych krajach Europy. Dodajmy jeszcze, że lekarstwa mogły być sprzedawane tylko i wyłącznie w aptekach (a to oczywiście nie sprzyjało rozwijaniu się konkurencji). Na mocy prawa Bersani leki wydawane bez przepisu lekarza będą mogły być sprzedawane w każdym większym supermarkecie (pod nadzorem farmaceuty). To przyczyni się do obniżenia cen oraz do wzrostu zatrudnienia wśród świeżo upieczonych farmaceutów.
Polityka liberalizacji nie dotyczy tylko „lobby”, jak aptekarze, taksówkarze, notariusze, lecz także wszelkich przejawów „nabijania w butelkę” (trudno użyć innego sformułowania) obywateli przez instytucje. Za przykład weźmy chociażby banki. Dotychczasowe prawo nakazywało, aby każdą zmianę reguł kontraktów z klientami publikować w „Gazecie Prawnej”; piętnaście dni później nowe zasady mogły wejść w życie. Osobiście nie znam nikogo, kto regularnie czytywałby „Gazetę Prawną”, i pewnie niewielu jest takich w państwie. Tak więc posiadacze kont dowiadywali się o zmianach dotyczących ich umów z bankami już po fakcie, bez żadnej możliwości reakcji: mogli jedynie zaakceptować, ewentualnie zamknąć konto (na nowych zasadach i po uiszczeniu niemałej opłaty), i otworzyć je w innym banku, gdzie sytuacja prędzej czy później na pewno by się powtórzyła. W takiej sytuacji nie raz ogarniała Włochów ochota na przechowywanie pieniędzy... w materacu. Prawo Bersani nakazuje, by banki informowały klientów o każdej zmianie przynajmniej na miesiąc przed jej wejściem w życie. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy klient będzie mógł zamknąć konto, nie płacąc za tę operację.
Pewnie dziwimy się, jak to możliwe, że w cywilizowanym kraju doszło do ustalenia tak absurdalnych norm, jak te wyżej opisane. Wszystko rozpoczyna się (jak zwykle) od polityki. Przez lata w polityce włoskiej brakowało globalnej wizji społeczeństwa, brakowało pomysłu na kierowanie jego równomiernym rozwojem. Zdarzało się także, że „rozdawano” przywileje korporacjom (które prosperują tu już od czasów średniowiecza), często w mało chwalebnym celu zdobywania głosów, i nie martwiono się o to, jak odbije się to na społeczeństwie. A przecież lobby to zależność i wysokie ceny. I przede wszystkim popychanie społeczeństwa do bezprawia.
Po pierwsze: dopóki dentyści, hydraulicy i elektrycy utrzymują kolosalne ceny swych usług, dopóty, w zamian za mały „rabat”, nie będziemy wymagać od nich faktur, z fatalną szkodą dla fiskusa, i dla samego państwa.
Po drugie: przywilej dla jednego równa się ograniczeniu wolności, twórczości, przedsiębiorczości dla drugiego. Państwo nie jest już miejscem, gdzie każdy, według swych inklinacji i zdolności może zrealizować projekt swojego życia; nie daje gwarancji i nie ochrania obywateli, a wręcz przeciwnie, zbyt wielką ilością norm ogranicza ich „pole manewru”. Więc Janowi Kowalskiemu pozostaje frustracja albo... ominięcie przeszkody. Instytucje stają się wrogiem, którego należy przechytrzyć.
Tak więc możemy śmiało powiedzieć, że prawo Bersani to pierwszy krok, by powrócić do praworządności.