Był symbolem zmian, wolności, sprawiedliwości i walki ludu z dyktaturą. Wiązano z nim wiele nadziei. Jeszcze jako ksiądz zasłynął z tworzenia społeczności kościelnych na prowincji. Walczył z dyktaturą Duvaliera. Głosił hasła równości społecznej i wolności. Zaufano mu, powierzając w jego ręce piastowanie najwyższego urzędu w kraju. Taka była wola większości, lecz większość najwyraźniej dała się zwieść pozorom. Ksiądz, bojownik o wolność - bardzo ładna okładka, ale nie ocenia się książki po okładce.
Jakie były nadzieje? Przede wszystkim rzesze głodnych, sfrustrowanych Haitańczyków chciały poprawy sytuacji gospodarczej, liczyły na szybkie wzbogacenie się. Czyż nie tym mamił ich populista, jak się później okazało, Aristide?
Haitańczycy jednak szybko przekonali się, że ich wybór chyba nie był najlepszy. Forma rządów zmieniła się jedynie z nazwy, sytuacja gospodarcza bynajmniej nie uległa poprawie. Popularność nowo wybranego prezydenta malała z dnia na dzień. Punktem kulminacyjnym coraz bardziej napiętej sytuacji był wojskowy zamach stanu, przeprowadzony w 1991 roku. Po 7 miesiącach sprawowania prezydentury Aristide musiał ustąpić. Nie na długo jednak…
W 1994 r. znów przejął władzę, tym razem w sposób, który z demokracją ma niewiele wspólnego. Przy pomocy 20 tysięcy amerykańskich żołnierzy bezpiecznie ulokował się w Port-au-Prince, skąd zaczął ponownie sterować krajem.
Maska utkana z populistycznych haseł opadła z jego twarzy rozbijając się na tysiące kawałków. Aristide okazał się nie lepszy od swych poprzedników - dyktatorów. Widmo przeszłości nie dawało mu spokoju. Obawiając się powtórki z historii rozwiązał wojsko. Chciał mieć pewność, że w kraju nie ma siły będącej w stanie mu zagrozić. Z przeciwnikami rozprawiał się za pomocą gangów ze slumsów, które sam opłacał i uzbrajał. Za jego rządów korupcja i oszustwa wyborcze były na porządku dziennym. Haiti, niczym dziurawy okręt, tonęło w morzu nędzy i chaosu. Inne państwa uznawszy, że sytuacja jest beznadziejna wstrzymały swą pomoc.
Nic dziwnego, że rozgoryczenie było coraz większe. "Aristide musi odejść!!!" - myślano, szeptano, mówiono, wreszcie krzyczano ile sił w płucach. Ale okrzyki to za mało. Wybuch powstania wydawał się być przesądzony.
Rewolta wybuchła na początku lutego w Gonaibes, szybko rozprzestrzeniła się na inne miasta. Przeciwko prezydentowi wystąpiła tzw. "armia ludożerców" wspomagana przez ukrywające się do tej pory oddziały dawnych tyranów.
To, co działo się w przeciągu ostatniego miesiąca na Haiti to istne piekło. Każdego niemal dnia byliśmy karmieni makabrycznymi obrazami pogromów, lecz były to niewielkie wycinki krwawej rzeczywistości. Teraz wiadomo już, że prezydent Aristide zrzekł się swej funkcji. Jego następcą zostanie, zgodnie z konstytucją z 1987 r., prezes Sądu Najwyższego Boniface Alexandre. Takie są przypuszczenia. Chaos, chaos, chaos - te trzy słowa oddają obecną sytuację.
Jakie były złudzenia? Polepszenie bytu, demokracja… Jaka była ich cena? Na pewno bardzo wysoka. Cóż powiedziałby na taki rozwój wydarzeń na Haiti Jean-Jacques Dessalines - człowiek, który 200 lat temu walczył o niepodległość tego państwa? Chyba nie na takiej niepodległości mu zależało…