Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Artykuły - Kraj / Polska w prasie światowej / Walka o historię               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
11-09-2010

 

30-08-2010

 

14-05-2010

 

03-05-2010

 

10-04-2010

 

07-04-2010

  Co powie Putin?

31-03-2010

 

+ zobacz więcej

Walka o historię 

28-05-2006

  Autor: Łukasz Ścisłowicz

Historia magistra vitae est – tę oczywistą prawdę zauważyli już starożytni, a w zgrabny sposób, ku użytkowi przyszłych pokoleń, sformułował ją wybitny rzymski filozof i mąż stanu schyłku Republiki, Marcus Tullius Cicero. Dla wszelkiej zbiorowości: narodowej, wyznaniowej, etnicznej, jak i każdej jednostki z osobna, historia winna wskazywać błędy przeszłości. I choć, jak powiadają złośliwcy, „historia uczy jednego: że nigdy, nikogo, niczego nie nauczyła”, ludzkość przynajmniej część empirii bierze sobie do serca.

 

 

Tragizm doświadczeń XX wieku każe traktować historię jako złowrogą przestrogę na przyszłość. Ergo – co może się stać, gdy empirię płynącą z dziejów minionych odrzucimy w kulcie tzw. przyszłościowego myślenia, dziś stawiającego na piedestale źle pojęty, wyabstrahowany z wszelkiego historycznego dziedzictwa, postęp, mający ambicję dokonywać się ponad zastanymi podziałami.

Współcześnie Europa, przeżywająca nie tylko przepowiadane kilkanaście lat temu przez Samuela Huntingtona „zderzenie cywilizacji”, ale i ostrą walkę o kształt zbiorowej pamięci zjednoczonych pod sztandarem europejskiej wspólnoty dwudziestu pięciu narodów i państw, znajduje się na rozdrożu. Różne narody rozmaicie widzą i interpretują historię tak swoich państw, jak i całego kontynentu. Niejednolity jest w Europie poziom wiedzy o przeszłości. Wielkie powroty do debat historycznych: czy to z okazji roszczeń środowisk niemieckich, naprzemiennie żądających zwrotu odebranych mocą układu poczdamskiego majątków i uznania ich narodu za jedną z ofiar II wojny światowej, czy to wobec historycznej polityki Kremla, czy wreszcie takich, nazwijmy to, wpadek, jak niedawna wypowiedź o współodpowiedzialności Polski za Auschwitz-Birkenau i Holocaust, mających stanowić część naszej historii, pokazują, iż wobec odbywającej się na Starym Kontynencie walki o kształt zbiorowej pamięci żadne państwo, jeśli nie chce być narażone na konieczność ciągłego prostowania kłamstw i stereotypów na swój temat, nie może wykazywać bierności.

Apoteoza niepamięci

Niezależnie z jakiej strony do historii Polski podejść, jedno powinno być dla każdego badacza i opiniotwórczego publicysty oczywiste: ostatnie trzy wieki to dla naszego narodu pasmo wielkich cierpień, dramatycznych wyrzeczeń, niełatwych wyborów. Od wojny północnej 1700-21, której ziemie Rzeczypospolitej były głównym teatrem, poprzez uzależnienie od ościennych mocarstw, rozbiory i zabory, narodowe powstania, po odzyskanie na dwadzieścia lat niepodległości i utratę jej najpierw na rzecz niemieckiego, później sowieckiego okupanta.

Nurt „odbrązawiania” tych „ideowych świętości”, obecny już w okresie międzywojnia, po raz pierwszy z dużą mocą dał znać o sobie w okresie popaździernikowej odwilży 1956 roku. W krzywym zwierciadle ukazywano „narodowe mity” oraz uznawane za stereotypowe postawy. „Drwienie ze wszystkich Samosierr, Szczerbców i Świętości”, jak o wystawionej w 1959 roku sztuce „Król Ubu” Alfreda Jarry’ego pisał Jan Kott, stale funkcjonowało w przestrzeni artystycznej działalności ówczesnych środowisk tzw. inteligencji twórczej. Kontestacja „kompleksu narodowego cierpiętnictwa” widoczna była u znakomitego Sławomira Mrożka, Edwarda Redlińskiego, Andrzeja Szczypiorskiego i wielu, wielu innych, o nobliście Miłoszu, rojącym o „wysadzeniu tego kraju w powietrze”, nie wspominając.

Ta obsesyjna niechęć do narodowego dziedzictwa historycznego była z jednej strony reakcją inteligencji na ogłupiającą propagandę PRL, z drugiej – funkcjonowała na prawach ideowej kontynuacji myśli kongresowych pozytywistów i krakowskich Stańczyków. Podstawowym zadaniem, jakie po wojnie postawiła sobie pozostała w kraju świadoma część społeczeństwa, było za wszelką cenę nie dopuścić do wybuchu nowego powstania, które w ówczesnej geopolitycznej sytuacji zakończyłoby się kolejną narodową tragedią. Oczywiste wydawało się zatem, że patriotyczną i martyrologiczną retorykę należy odłożyć na półkę. Były i inne pobudki – zafascynowani lewicową myślą filozoficzną, symbolizowaną osobą wspaniałego skądinąd Jean-Paula Sartre’a, Antoni Słonimski, kosmopolita Mrożek, za nimi wielcy opozycjoniści – Karol Modzelewski, Jacek Kuroń, Adam Michnik i inni odżegnywali się od patriotycznej, powoli utożsamianej z nacjonalizmem, refleksji, z pobudek już nawet nie czystej Realpolitik, a ideologiczno-filozoficznych.

Wydawało się, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku ten stan rzeczy się zmieni i wreszcie można będzie, bez strachu przed wyśmianiem czy aresztem, porozmawiać o własnej, ciekawej i inspirującej przecież, historii. Niestety, w najbardziej opiniotwórczych mediach pierwszej połowy lat 90., a także programach i wypowiedziach pozostających „na świeczniku” opcji politycznych, pojawiła się tendencja w zgoła odwrotnym kierunku. Powszechne stało się hasło: „historię zostawmy historykom”, dziś jeszcze powtarzane jak mantra ustami znanego aktora w telewizyjnej reklamie jednego z banków. Środowiska skupione wówczas wokół, czego naonczas mówić nie wypadało, centrolewicowej Gazety Wyborczej, kreowały typ idealny współczesnego inteligenta końca tysiąclecia. Co tam dla takiego człowieka państwo, naród, historia, bohaterowie – on zdolny jest patrzeć szerzej, na Europę, świat. Nie ma przy tym potrzeby wracania do przeszłości – całą uwagę skupia na przyszłości. Rozmowy o historii to tylko odgrzebywanie starych podziałów, rozdrapywanie dopiero co zabliźnionych ran.

Niekonsekwencja tej „apoteozy niepamięci” z pełną jaskrawością dała o sobie znać po odkryciu sprawy Jedwabnego. Zrazu okazało się, iż o historii można pisać i rozmawiać, ale koncentrując się li tylko na najbardziej haniebnych i wstydliwych z dziejów Polski epizodach, te bardziej chwalebne karty chowając pod stół, nie zachowując przy tym żadnych proporcji. Po kilkuset artykułach, jakie „Gazeta Wyborcza” opublikowała od tamtego czasu na temat Jedwabnego, AK, Holocaustu etc., przeciętny jej czytelnik nabierze przekonania o antysemityzmie Polaków w okresie okupacji oraz ich wymieszanej z okrucieństwem obojętności na tragedię Żydów. Nic to, że podczas powstania w getcie specjalna komórka AK – Żegota – wszelkimi środkami starała się wspomóc walczących w obronie godności i honoru Żydów, nic to, że Stefan Grot-Rowecki, a potem Tadeusz Bór-Komorowski, kolejni komendanci główni AK, rozkazywali nie mieć dla szmalcowników litości i rozwalać ich – w razie koniecznej potrzeby – nawet bez sądu, nic to wreszcie, że po wojnie na ziemiach polskich z 3 mln pozostało 300-400 tys. Żydów i ktoś im musiał w tym pomóc. Liczyło się podówczas dostosowywanie faktów do swojej wizji historii, budowanej na przekonaniu o jakiejś wybujałej narodowej dumie i megalomanii Polaków.

Dzisiejsze badania pokazują, że żaden naród UE nie ma o Polakach tak krytycznego zdania, jak sami Polacy. Do końca nie wiadomo, jaki rzeczywisty wpływ miała „apoteoza zapomnienia” na wykształcenie tego kompleksu narodowej niższości, pod uwagę należy wziąć bowiem także takie czynniki, jak rozczarowanie klasą polityczną i efektami transformacji ustrojowej, obcowanie ze stereotypem „Polaka-złodzieja” oraz ogólne przekonanie, że w tym kraju może być bodaj tylko źle lub jeszcze gorzej.

Kłamstwa i przebudzenie

Paradoksalnie, za wyrwanie się z tego stanu otępienia winni jesteśmy wdzięczność takim osobom, jak Erika Steinbach, Rudi Pawelka, Władimir Putin. To ich głosem dotarło do Polski echo trwającej w Europie debaty o historii minionego stulecia. Przemożny udział w przebudzeniu miały też zagraniczne media, co i raz odmieniające przez wszystkie przypadki określenie „polskie obozy koncentracyjne”.

I tak brytyjski dziennik The Guardian pisał o „polskich komorach gazowych i krematoriach”, również brytyjski The Independent o „polskich obozach zagłady”, całość swą wypowiedzią podsumował Michael Howard, szef partii konserwatystów: „Moja babcia zginęła, a ciotka ledwo uszła z życiem w polskim obozie koncentracyjnym”.

Podobny poziom wiedzy historycznej, a może i bezczelności zaprezentowali dziennikarze z Francji, Niemiec, Austrii, Holandii i Belgii. Agence France Press (odpowiednik rodzimej PAP) rok temu w informacji prasowej zawiadamiała o „obchodach z okazji wyzwolenia polskiego obozu koncentracyjnego”. Niemiecki Der Spiegel, przedstawiając historię jednej z więźniarek, pisał: „nazistowscy oprawcy przewieźli ją do polskiego obozu śmierci”. W podobnym tonie pisały pozostałe niemieckie dzienniki: Stern i Bild. Austriacka telewizja publiczna ÖRF podawała w programie informacyjnym, że „w polskim Auschwitz-Birkenau (…) zamordowano według różnych szacunków od 1,1 do 1,5 mln osób”. Belgijski Le Soir Illustré w artykule o papieżu-Polaku określił Jana Pawła II następująco: „papież pochodzący z kraju, który wymyślił Auschwitz”.

Na tym nie koniec. Silną konkurencją dla europejskich mediów okazały się te zza wielkiej wody. Przyznać nawet trzeba, że miejscami dziennikarze amerykańscy zdystansowali swoich kolegów po fachu ze Starego Kontynentu. Oto, co rok temu na temat uroczystości w Oświęcimiu pisał słynny The New York Times: „Obchody rocznicowe znaczą różne rzeczy dla każdego kraju. Dla Rosji jest to upamiętnienie jej często zapominanej roli jako wyzwoliciela, podczas gdy dla Polski i innych krajów Europy Środkowej jest to zarówno element uznawania swojego wspólnictwa w morderstwie, jak i okazja, by zbliżyć się do Europy”.

Nie inaczej było w odległej Australii. „Film ‘Pianista’ (…) o muzyku, który przeżył w nazistowskiej Polsce, został nagrodzony w Cannes” – tak informował dziennik The Australian o sukcesie filmu Romana Polańskiego.

Na deser coś krańcowo ohydnego: „W Polsce nie ma Żydów, ponieważ wszyscy zostali zabici przez Polaków. Obozy koncentracyjne, a były to polskie obozy koncentracyjne, były obsługiwane przez Polaków. Hitler nie musiał zabijać Żydów w Polsce, bo zrobili to za niego Polacy. To Polacy, i tylko Polacy, są winni eksterminacji Żydów” – amerykański dziennikarz, Howard Stern.

Polskie obozy, amerykańska Enigma, sowieckie wyzwolenie… Cały ten potok niewiedzy, niedomówień, a także kłamstw i inwektyw uzupełniany był przez wstrząsające doniesienia, iż np. 60% studentów Uniwersytetu Kalifornijskiego uważa, że obozy koncentracyjne były podczas II wojny światowej budowane przez Polaków w celu eksterminacji Żydów.

Wielkie przebudzenie nastąpiło wraz z 60. rocznicą powstania warszawskiego. Coś, co wówczas się w naszym społeczeństwie z całą mocą uwidoczniło, prof. Jadwiga Staniszkis nazwała „festiwalizacją zbiorowego przeżywania historii”. Zinstytucjonalizowanym i sformalizowanym sposobom obchodu rocznicy towarzyszyły prywatne, oddolne inicjatywy. W samej Warszawie, choć nie tylko, powszechnie niemal uczestniczono w uroczystościach i imprezach okolicznościowych. Ważnym wydarzeniem stało się otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. W niepamięć (pozostaje mieć nadzieję, że na trwałe) odeszła praktyka organizowania li tylko oficjalnych apeli z politykami i urzędnikami państwowymi w roli uczestników.

Na 60. rocznicy warszawskiego zrywu się nie skończyło. 60. rocznica zakończenia II wojny światowej stała się pretekstem do ogólnoeuropejskiej dyskusji o roli ZSRR w pokonaniu Niemiec i późniejszego sprowadzenia państw Europy Środkowo-Wschodniej oraz Bałkanów do roli swoich satelitów. Dalej była 25. rocznica Sierpnia ‘80 – kolejna okazja, by przypomnieć światu, że koniec komunizmu zaczął się nie w Czechosłowacji czy Niemczech, a nad Wisłą.

Historyczna debata o przeszłości

Wojciech Roszkowski, wybitny polski historyk, eurodeputowany, w jednym ze swoich felietonów w Rzeczpospolitej pisał, że dziwi się, jak często w swojej działalności polityka musi sięgać do kompetencji historyka. Inni polscy ludzie nauki mówią, że jeżdżą po świecie i z przerażeniem odkrywają, iż ich wiedza na temat historii wielu krajów jest większa niż to, co wiedzą ich rodowici mieszkańcy. Wyłania się z tego obraz przeciętnego Europejczyka-ignoranta, który gardzi i swoją, i cudzą historią, bo o dziejach minionych zgodnie każe się mu zapomnieć, zgodnie z hasłem, że liczy się tylko przyszłość.

O ile szerokie masy społeczne zachodniej Europy cechuje bezmiar historycznej ignorancji, tak w odbywającej się dziś na naszych oczach debacie dotyczącej kształtu pamięci zbiorowej uczestniczą elity, doskonale w historii zorientowane, skore, by dziś pisać ją od nowa, przez pryzmat własnych partykularyzmów. Dla Niemców wygodna jest sytuacja, gdy ten czy inny żydowski autorytet powie o polskiej współodpowiedzialności w zbrodni. Dziś w Niemczech wychodzi się powoli z założenia, że to nie Niemcy wynieśli Hitlera do władzy i wywołali najbardziej krwawą w dziejach ludzkości wojnę, a „hitlerowcy” bądź „naziści”, którzy najpewniej przylecieli do republiki weimarskiej z kosmosu.

„Kłamstwo powtarzane po wielokroć staje się prawdą”, jak mawiał nieformalny mistrz nieprawdy, Joseph Goebbels. Nie wiemy, czy dziś wypowiadany tysiąckrotnie niepozorny zbitek słów: „polskie obozy”, nie zakodował się już w świadomości przeciętnego Europejczyka na poziomie podprogowym, mimo od jakiegoś czasu częstych i solidarnych protestów zarówno strony polskiej, jak i środowisk żydowskich. Nietrudno natomiast odnieść wrażenie, że dzięki Władimirowi Putinowi sporo ludzi i organizacji przyjęło za obowiązującą tezę, iż wielki udział w pokonaniu Hitlera miała niemiecka antynazistowska opozycja, Polacy zaś przez cały ten czas stali z bronią u nogi.

Rodzimym środowiskom opiniotwórczym trudno obecnie przyznać się do błędu, jakim było systematyczne blokowanie swobody rozmów o historii w Polsce. Od kilku lat okazuje się, że w obliczu debaty o przeszłości, przybierającej kontynentalny wymiar, Polska nie może po prostu pozostać zamkniętą enklawą, swoistą wyspą Nipu, na której, jak u Krasickiego nie było nierówności, tak w Polsce nie będzie pamięci historycznej. Że po prostu nam się to, jako państwu, nie opłaca, i żaden „zoologiczny nacjonalizm” czy inne potworki językowe, jakimi przez lata straszyły swoich czytelników rozmaite „autorytety”, nie ma tu nic do rzeczy.

Gdy słyszymy protesty wobec ostatecznego uznania nazwy Auschwitz-Birkenau, odpowiedzmy spokojnie i merytorycznie, dlaczego z historycznego punktu widzenia tak będzie najwłaściwiej. Nie dla nas, dla historycznej prawdy. Gdy słyszymy Władimira Putina czy innego rosyjskiego polityka, bredzącego smalone duby o „polskim ludobójstwie” bolszewickich jeńców 1920 roku, z opanowaniem wykażmy mu kłamstwo. Nadstawianie drugiego policzka jest tu wyjściem najgorszym z możliwych. Zwalczanie narosłych przez lata i teraz ujawniających się mitów pozostaje wielkim zadaniem dla historyków i publicystów, ale i zwykłego człowieka, który pewnego dnia, pracując w którymś z zachodnich krajów, usłyszy o „polskich obozach zagłady”.

Historyczny PR

W prowadzeniu umiejętnej polityki historycznej demaskowanie kłamstw o sobie oczywiście nie wystarczy. W pierwszej kolejności powinniśmy się zastanowić, dlaczego przez siedemnaście lat wolności, jako społeczeństwo, nie doczekaliśmy się rzetelnego filmu czy serialu telewizyjnego o czasach hitlerowskiej okupacji czy PRL, a nasze dzieci dalej zachwycać się muszą „Czterema pancernymi i psem” czy przygodami kapitana Klossa, których to dzieł walor historyczny jest – delikatnie rzecz ujmując – nikły.

A przecież historię mamy ciekawą, godną filmowego uwieczniania, które w dalszej kolejności zapewniłoby nam promocję na międzynarodowym forum i chociaż w pewnym stopniu przyczyniło się do dyskredytacji mitów, stereotypów tudzież zwykłych kłamstw. Co stoi na przeszkodzie, by zrobić – nawet i na hollywoodzką modłę – film o przeciętnym żołnierzu Wojska Polskiego, który po 22 czerwca 1941 roku wyszedł z sowieckiego łagru, cudem zdążył do armii gen. Władysława Andersa, był ewakuowany na Bliski Wschód, przeszedł cały szlak bojowy i wziął udział w zdobywaniu Monte Cassino? Jeżeli nie II wojna, to dzieje wcześniejsze – analogiczna sytuacja z bohaterskim szaraczkiem, członkiem II Brygady gen. Józefa Hallera, tułającej się po Rosji i ostatecznie uratowanej, potem żołnierzu Błękitnej Armii; można też o Polakach walczących na wszystkich frontach Wiosny Ludów… Możliwości jest doprawdy sporo, a i cel zwyczajnie ważny. Wystarczy spojrzeć, jak swoją historię potrafią w sferze popkultury afirmować Amerykanie, choć nie tylko.

Człowiek częścią historii

„Nie znać historii – to na zawsze pozostać dzieckiem” – pisał przytoczony we wstępie Cyceron. Dziś musimy nie tylko ją znać, ale i umieć się nią posługiwać, mówić o niej, kiedy jest po temu czas. Uświadomić sobie, że nie ma nic złego ani anachronicznego w powrocie do przeszłości. Że wreszcie – w obecnych warunkach, kiedy wracanie do historii stało się w Europie, z różnych względów, modne – inaczej się po prostu nie da, a decydując się na milczenie, wybieramy konserwację mitów i stereotypów na swój własny temat. Konieczna jest tu odzwierciedlająca stan faktyczny świadomość, że mało które państwo i naród może się pochwalić tak ciekawą i chwalebną, jak Polska i Polacy, historią. Nie ma w tym krzty narodowej megalomanii czy samouwielbienia. Ostatecznym argumentem zawsze będzie to, iż na tle naszych sąsiadów – Niemiec i Rosji – własnej historii po prostu nie musimy się wstydzić.

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę
  Wasze komentarze
 

  100%racji [ 1 ]

(~mops, 30-05-2006 16:50)

Opis:

  odp

(~luks, 29-05-2006 23:36)

Opis:

  Oh, Uff, Uff [ 3 ]

(~Leniwy, 29-05-2006 22:20)

Opis:

 

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl