Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Artykuły - Świat / Afryka / Świat po tygodniu: Na końcu świata               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
09-01-2007

  Wschodni Sudan: Zapomniany kryzys

21-03-2005

  Kronika ONZ 7/2005 (17)

12-12-2004

  Kronika ONZ 7/2004

28-11-2004

  Kronika ONZ 5/2004

09-09-2009

  Sudan: dziennikarka skazana za noszenie spodni

23-09-2008

 

01-08-2008

 

+ zobacz więcej

Świat po tygodniu: Na końcu świata 

09-04-2006

  Autor: Jarosław Błaszczak

W ostatnią niedzielę władze Sudanu, kraju o PKB na głowę mieszkańca sześciokrotnie mniejszym od Polski, odmówiły wstępu do swej przestrzeni powietrznej samolotowi wiozącemu bardzo wysokiego urzędnika ONZ. Niespełna pół roku wcześniej rząd Erytrei, której wskaźniki gospodarcze są jeszcze gorsze, zakazał stacjonującym tam Błekitnym Hełmom jakiegokolwiek używania śmigłowców, nawet do ewakuacji chorych. Na pierwszy rzut oka można uznać, że ich przywódcy oszaleli - choć ich państwa są słabe i biedne jak mysz kościelna, wchodzą w otwarty konflikt z największą organizacją międzynarodową świata. Niestety, jeśli przyjrzeć się bliżej, to efekt niepozbawionej logiki, zimnej kalkulacji.

 

 

Nim wyjaśnimy, czemu oba rządy bez specjalnych obaw mogą pozwalać sobie na taką zuchwałość wobec, przypomnijmy krótko, dlaczego państwa te znalazły się w sferze szczególnego zainteresowania Narodów Zjednoczonych. Erytrea w 1993, po wielu latach walki, oddzieliła się od Etiopii, do której została niegdyś przyłączona wbrew woli większości mieszkańców. Uzyskując niepodległość, przy okazji pozbawiła Addis Abebę dostępu do morza. Nietrudno więc zrozumieć, dlaczego od początku stosunki między oboma krajami były bardzo napięte. W maju 1998 ich spór graniczny przerodził się w otwartą wojnę. Po ponad dwóch latach dyplomatycznych zabiegów i prowadzonej przez prezydenta Algierii mediacji, udało się doprowadzić do zawieszenia broni, a następnie traktatu pokojowego. Aby zapewnić jego przestrzeganie, jesienią 2000 zaczeła działać Misja ONZ w Etiopii i Erytrei (UNMEE), licząca obecnie ponad trzy tysiące żołnierzy i dowodzona przez jordańskiego generała. Jednym z jej podstawowych zadań jest monitorowanie pozycji wojsk obu stron względem linii granicznej ustalonej w traktacie, a także wspieranie działań humanitarnych ONZ i jego agend na tym obszarze. Bardzo trudno realizować oba te zadania bez transportu powietrznego. Tymczasem w październiku władze Erytrei zabroniły UNMEE korzystania ze swojej przestrzeni powietrznej.

Jeszcze większe zdziwienie musi budzić kwestia Sudanu, przy czym tutaj znaczną część winy ponosi także sama ONZ. Na terenie tego ogromnego, mniej więcej jak siedem razy Polska, kraju toczyły się bowiem jeszcze do niedawna dwa konflikty. Pierwszym była ciągnąca się z przerwami od lat 50. regularna wojna domowa w południowej części państwa, gdzie czarni chrześcijanie domagali się od zdominowanego przez arabskich muzułmanów Chartumu większej autonomii. W 2003 antyrządowe powstanie wybuchło także na zachodniej rubieży kraju, w regionie Darfur. Pomijając już meritum, o co dokładnie chodziło rebeliantom, wojska rządowe i wspierane przezeń milicje, tzw. dżandżałidzi (spotykane są różne traskrypcje tego słowa na język polski), dokonali tam potwornych zbrodni na ludności cywilnej. Szacuje się, że w ciągu niespełna trzech lat życie straciło ok. 180 tysięcy cywili, zaś ponad 2 miliony musiały uciekać ze swoich domów.

ONZ przyjęła metodę małych kroków - najpierw wyciszmy jeden konflikt, a następnie zabierzmy się za drugi. Kierując się tą zasadą, rozpoczęto wielostronne negocjacje w sprawie zakończenia wojny domowej na południu. Jako ich pełnoprawną stronę dopuszczono przedstawicieli kierowanego przez prezydenta Omara al-Baszira sudańskiego reżimu, choć w tym samym czasie za ich wiedzą i pełnym przyzwoleniem w innej części kraju dokonywano rzezi całych wiosek. Początkowo efekty były dość zachęcające. 9 stycznia 2005 obie strony podpisały porozumienie pokojowe, a zaraz potem Rada Bezpieczeństwa udzieliła mandatu mającej pilnować jego przestrzegania Misji ONZ w Sudanie (UNMIS).

W każdym z dokumentów w tej sprawie, Darfurowi poświęcano mniej więcej jeden akapit, pozostawiając tę sprawę do załatwienia organizacji regionalnej, czyli Unii Afrykańskiej. UA wystawiła w tym celu całe trzy tysiące żołnierzy, mówiąc wprost, że na więcej ją nie stać. Efekt był taki, że sudański rząd poczuł się równoprawnym partnerem dla ONZ - uznał, że nie spotka go za jego zbrodnie żadna kara. Wprawdzie RB podjęła symboliczną decyzję o przekazaniu sprawy zbrodni w Darfurze do prokuratury Międzynarodowego Trybunału Karnego, ale jest oczywiste, że w obecnej sytuacji schwytanie kogokolwiek z podejrzanych wymagałoby od niego jakiegoś aktu niezwykłej nieostrożności, np. pojawienia się w którymś się z państw UE. Złapanie ich w Sudanie jest nierealne, a więc faktycznie decyzja Rady to pusty gest. Tymczasem sytuacja wciąż się pogarsza. 23 grudnia 2005 władze sąsiadującego z Darfurem Czadu, którego obywatele coraz boleśniej doświadczają "wypadów" sudańskich bojówek na czadyjskie terytorium, uznały, że nie ma już na co czekać i sięgnęły po ostateczny instrument - wypowiedziały Sudanowi wojnę.

26 stycznia tego roku w dziale opinii "Washington Post" ukazał się, i tak mocno spóźniony, artykuł Kofiego Annana postulujący, aby siły UA w Darfurze zostały wreszcie zastąpione przez Błękitne Hełmy. Od tego momentu minęło już 2,5 miesiąca, a Rada Bezpieczeństwa wciąz nie przyjęła stosownej rezolucji.

Casusy Erytrei i Sudanu każą zadać jedno bardzo proste pytanie: dlaczego? Przecież te biedne afrykańskie państwa to nie Korea Północna czy Iran. One nie odpowiedzą na interwencję atakiem nuklearnym, chemicznym lub bombowym. Zresztą w przypadku Erytrei obyłoby się bez jednego wystrzału - wystarczą odpowiednio dotliwe i należycie przestrzegane sankcje.

Przyczyny można podzielić na trzy zasadnicze grupy: pochodzące z samego ONZ, a także z Zachodu i Wschodu. Jeśli chodzi o samą Organizację, jej funkcjonariusze nie mają pewnie ochoty na powtórkę scenariusza z Demokratycznej Republiki Kongo (DRK). O ile zdecydowana większość misji pokojowych ma charakter utrzymywania pokoju (peacekeeping), tam trzeba było go wymusić (peacebuilding, peace enforcement). Liczące kilkanaście tysięcy żołnierzy siły ONZ znalazły się na linii frontu, gdzie często musiały stosować tak drastyczne metody jak zrzucanie bomb prosto na rebeliantów czy przeprowadzanie akcji, po których zabitych partyzantów liczono w dziesiątkach. Do tego Organizacja znalazła się w centrum konfliktu międzynarodowego obejmującego sześć państw, a po jakimś czasie doszły kłopoty z dyscypliną we własnych szeregach - wykorzystując niewyobrażalną biedę chronionej ludności, żołnierze zaczęli używać tamtejszych dziewcząt jako tanich prostytutek. Niewykluczone, że w Darfurze byłoby podobnie.

Jeśli chodzi o Zachód, nikt nie ma sił ani ochoty na kolejną wojnę. Pomijając już kłopoty z własną opinią publiczną czy to, że znaczna część US Army utknęła w Iraku i Afganistanie, jaki jest sens ryzykować życie "naszych chłopców" w miejscu, o którym nikt nie słyszał, a jego strategiczne czy gospodarcze znaczenie jest znikome? Tym bardziej, że żyjemy w niespokojnych czasach i nie znamy dnia ani godziny, kiedy trzeba będzie iść na dużo pilniejszą wojnę z Iranem czy Syrią.

Wreszcie Wschód, przez który rozumiem przede wszystkim dwóch stałych, a więc mających prawo weta, członków RB ONZ: Rosję i Chiny. Oba te kraje łączy niechęć do interwencji o charakterze humanitarnym. Przede wszystkim dlatego, że same mają bardzo wiele na sumieniu, jeśli chodzi o przestrzeganie podstawowych praw własnej ludności. Wiadomo, że państwo mające najwyższą liczbę egzekucji na świecie (Chiny) czy też dokonujące regularnego ludobójstwa (Rosja w Czeczenii) nie będzie mogło odgrywać ważnej roli politycznej w misji mającej wymusić przestrzeganie praw człowieka. Ponadto oba te kraje, chcąc zrównoważyć wpływy Zachodu w tzw. Trzecim Świecie, często po cichu wspierają rozmaitych tyranów, licząc na zyski polityczne i gospodarcze. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Omar al-Baszir jest jednym z nich.

I tak oto mamy prostą receptę na to, jak móc robić wszystko, łamać wszelkie zasady, i nie spotkać się z żadną poważną reakcją społeczności międzynarodowej: wystarczy robić to w miejscu, które większość możnych uważa za koniec świata.

Na zdjęciu: Obóz dla uchodźców z Darfuru w głębi Sudanu - każda z tych konstrukcji to domostwo jednej rodziny.
Źródło: USAID / Wikimedia Commons

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl