– Musimy zreformować rządowy system promocji Polski, a przede wszystkim sfinalizować prace nad podstawowym komunikatem promocyjnym o naszym kraju, który będziemy upowszechniać na forum międzynarodowym – apelował Stefan Meller w Sejmie, podczas środowego exposé, wygłaszanego co roku przez ministra spraw zagranicznych, wskazującego najbliższe cele polskiej dyplomacji. Nie wiadomo jednak, czy Meller będzie jednym z autorów tej reformy. Od czasu, gdy do mediów przedostała się informacja o zaproponowaniu przez premiera stanowiska Jackowi Saryuszowi-Wolskiemu, wiceprzewodniczącemu Parlamentu Europejskiego i członkowi Platformy Obywatelskiej, komentatorzy odliczają dni do ustąpienia Mellera. Marcinkiewicz ponoć spotkał się z odmową, ale to wcale nie zakończyło spekulacji.
Pogłoski o pojawieniu się na biurku w Kancelarii Premiera pisma zapowiadającego dymisję ministra Mellera, wzbudziły falę głosów próbujących wyjaśniać postępowanie szefa dyplomacji. – Minister Meller jest zgnieciony kleszczami – z jednej strony prezydenta prowadzącego swoją politykę zagraniczną i jego ministra oraz premiera prowadzącego swoją politykę zagraniczną i jego ministra – ma bardzo mało do powiedzenia i bardzo mało do roboty – twierdzi Jan Rokita, kandydat na szefa MSZ w gabinecie cieni Platformy Obywatelskiej. Ograniczenie realnych uprawnień może tłumaczyć niezadowolenie Mellera i, być może, straszenie odejściem, jeśli obecne status quo nie ulegnie zmianie.
Niezborności między ministrem a premierem zaczęły się paradoksalnie od grudniowych negocjacji budżetowych na szczycie Rady Unii Europejskiej w Brukseli. Marcinkiewicz i Meller stali na czele delegacji, starającej się uzyskać jak największe korzyści finansowe dla Polski w najbliższej perspektywie budżetowej UE. To jednak szef rządu, przeżywający drugą młodość (co zaznaczył trzykrotnym „tak!” w mowie Szekspira), błyszczał w świetle jupiterów, kreując się na największego bohatera brukselskich zmagań. Postronnym obserwatorom trudno było jednak dostrzec, że to Meller, stały bywalec europejskich salonów, wprowadzał doń premiera, polityka na tym gruncie raczkującego. To szef MSZ jako były ambasador we Francji i ciepło wspominany w Paryżu, zainicjował projekt zbliżenia polsko-francusko-niemieckiego, mającego być reaktywacją Trójkąta Weimarskiego. Jednak jak mawiał jeden z gigantów nowożytnej dyplomacji, austriacki kanclerz Klemens von Metternich, „dyplomatę poznaje się po tym, co zyskuje dla kraju, a nie po tym, jak bryluje, odwzajemniając uśmiechy”. Minister wołał więc pozostać w cieniu.
Niedługo znów musiał jednak odpowiadać na pytania dziennikarzy, po tym jak przed końcem roku gruchnęła wiadomość, że zamierza odwołać kilkunastu ambasadorów (ich liczba nie została oficjalnie potwierdzona). – Uznajemy za głęboko niesłuszne, aby funkcje ambasadorów RP pełniły osoby związane w przeszłości ze służbami i aparatem partyjnym PZPR. Straciły one zaufanie władz RP odpowiedzialnych za kształtowanie polityki zagranicznej – można było przeczytać w oficjalnym komunikacie MSZ. Meller, który wchodził do rządu jako bezpartyjny fachowiec, po raz pierwszy spotkał się z poważnym oskarżeniem o działanie na wyraźne polecenie partii rządzącej. Szczególnie ze strony SLD, który widział swoistą sanację w rodzimej polityce zagranicznej jako „akt politycznej zemsty”.
Podejrzenia o podejmowanie działań i wydawanie poleceń zgodnie z wolą premiera i prezydenta, wcale nie przelały czary goryczy. Okazało się, że szef MSZ jeszcze raz będzie musiał się tłumaczyć lub skarżyć na niespójność w kształtowaniu polskiej dyplomacji. Robił to jednak z wdziękiem, cechującym rasowego dyplomatę. Dla Mellera zabrakło miejsca w powołanej przez prezydenta Radzie Bezpieczeństwa Narodowego – ciele doradczym wobec problemów bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego kraju – gdzie obok premiera, szefów MON i MSWiA, marszałków Sejmu i Senatu, znalazł się Jarosław Kaczyński, przewodniczący PiS. Minister nie ukrywał swego zdziwienia tą decyzją. Brak bilateralnych konsultacji sprawiło również zgłoszenie sprzeciwu przez polską delegację wobec unijnego porozumienia w sprawie obniżenia stawki VAT.
Jak usłyszeć można w kręgach zbliżonych do MSZ, „premier zawłaszczył sobie prowadzenie dialogu z Unią, to samo prognozuje się wobec Kancelarii Prezydenta i kontaktów z USA i Rosją”. Meller nie może zgodzić się więc na pozostawanie w izolacji i bierną akceptacje odgórnych decyzji.
– Bardzo dobre, rzeczywiście opisujące wszystkie najważniejsze sprawy polityki zagranicznej – komentował środowe wystąpienie szefa dyplomacji, premier. – Może zabrakło jednego w tym wystąpieniu, a mianowicie tego, że przez sto parę dni minister Meller, przy współpracy z panem prezydentem i ze mną, dokonaliśmy daleko idących zmian i już mamy sukcesy w polityce zagranicznej. Kurtuazyjne słowa Marcinkiewicza mogą wyrażać chęć „przeciągnięcia” ministra na swoją stronę, gdyż potencjalnych następców najzwyczajniej brak. Najbardziej rozsądnym – wobec braków kadrowych PiS – wydaje się kandydatura Radosława Sikorskiego, ministra obrony. Absolwent Oksfordu i członek American Enterprise Institute, cieszy się respektem, nie tylko za Oceanem. Jak twierdzą posłowie PiS, w razie zdymisjonowania Mellera, premier obiecał rozważyć również kandydaturę Pawła Zalewskiego, przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych.
Bez względu na to, czy do dymisji szefa MSZ w rzeczywistości dojdzie, pozostaje pytanie: czy Stefan Meller, doświadczony dyplomata, nie mógł przewidzieć rozwoju wypadku, przyjmując stanowisko w rządzie? Oczywistym jest fakt, iż z takiej oferty trudno zrezygnować, jednak ograniczenia, którym poddany został minister, nietrudno było wyantycypować kilka miesięcy wcześniej. Obejmował on resort w rządzie w zasadzie jednopartyjnym, gdzie naturalną koleją rzeczy trudno uciec od wewnętrznych nacisków. Wątpliwość tę pozostawić należy jednak, aktualnemu jeszcze, ministrowi spraw zagranicznych.