Po kompromitacji rządów lewicy, zakończonego całkowitym rozwarstwieniem tej części sceny politycznej wielu twierdziło, że gorzej w Sejmie być już nie może. Niestety z perspektywy ostatnich dwudziestu czterech miesięcy ówczesną sytuację przedwyborczą uznać należy za normalną i przede wszystkim poukładaną. Oś wyborcza w naszym kraju była bowiem całkiem przejrzysta. Po lewej stronie znajdował się Sojusz Lewicy Demokratycznej, nieco bardziej ku środkowi Socjaldemokracja Polska, z prawej zaś strony Platforma Obywatelska, a jeszcze dalej Prawo i Sprawiedliwość oraz Liga Polskich Rodzin, ponadto dwie partie ludowe: Polskie Stronnictwo Ludowe, widzące się w centrum tejże osi i Samoobrona RP, która bardzo pragnęła być partią lewicową. Gdzieś nad tą osią jawili się jeszcze Demokraci, którzy liczyli, że „nazwiskami” przyciągną elektorat, ale w realiach polskiej polityki stali się tworem dosyć abstrakcyjnym i jak pokazały wybory bardziej należałoby ich umiejscowić pod niż nad osią. Mimo wszystko w 2005 roku można było układ polityczny w kraju jeszcze scharakteryzować.
Kampania sprzed dwóch lat była bardzo agresywna, spotęgował ją również fakt „wmieszania” się w to kampanii prezydenckiej. Połączenie wyborów do parlamentu oraz wskazywania przez naród głowy państwa okazało się wyjątkowo feralne i miało ogromne konsekwencje, większe niż ktokolwiek mógł wówczas przypuszczać. Oskarżenia o dziadka z Wehrmachtu, czy nadawanie pejoratywnego znaczenia słowa „liberalizm” wielu jednak jeszcze wtedy szokowały i bulwersowały. Śmiało można przypuszczać, że przy dzisiejszej nawałnicy bezpardonowych ataków, przeszłyby one bez większego echa.
Kolejne powyborcze miesiące przynosiły kolejne zadziwiające rozwiązania i, co gorsza, zamiast normalnego dla polityków w takiej sytuacji „ochładzania” głów doszło do jeszcze większego zaostrzenia sporu i to po tej samej stronie osi. Wynikało to ze wspomnianej już kampanii prezydenckiej, podczas której powiedziano wiele słów, o których później nie tak łatwo było obu stronom zapomnieć. Do tego doszły też ciągłe groźby przedterminowych wyborów, kierowane głównie ze strony PiS.
Nie ma teraz sensu chronologicznie przedstawiać biegu wydarzeń, ale faktem jest, że przez te dwa lata doszło do całkowitego „zmiksowania” sceny politycznej, które doprowadziło do – mówiąc dosadnie – „miazgi”.
Przed zbliżającymi się wyborami mamy bowiem Prawo i Sprawiedliwość, które było w koalicji z populistami w postaci LPR, Samoobrony i ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka. Pierwsi z byłych koalicjantów idą teraz do wyborów wspólnie z Januszem Korwinem-Mikke, który jest między innymi za legalizacją marihuany oraz z Markiem Jurkiem, pierwszym marszałkiem Sejmu piątej kadencji, z ramienia PiS. Na listach Samoobrony, która jeszcze niedawno miała iść do wyborów z LPR (bardzo widzieli się w roli politycznego lisa, cokolwiek to oznacza), znalazł się natomiast Leszek Miller oraz Zygmunt Wrzodak. Do niedawna jeden był lewicowcem, a drugi skrajnym prawicowcem, ale teraz obaj są po prostu populistami.
Po lewej stronie osi politycznej pozostała natomiast tylko otchłań, gdyż SLD i SdPl z własnej woli zdecydowały się na skok do „czarnej dziury”, to jest na wejście w koalicję z Demokratami (miało to miejsce jeszcze przed wyborami samorządowymi). Jak pogodzić poglądy Janusza Onyszkiewicza z poglądami Wojciecha Olejniczaka czy Marka Borowskiego nikt nie jest wstanie powiedzieć, ale przecież to nieważne, chodzi tylko o to żeby dostać się do parlamentu.
No i jest jeszcze Platforma Obywatelska, która staje się coraz bardziej nijaka i niestety podąża w kierunku partii wodzowskiej, chociaż tak naprawdę trudno stwierdzić, czy sam wódz chce być wodzem, czy po prostu chce mieć ciszę i święty spokój w swojej partii.
Trudno więc się dziwić, że tegoroczna kampania wyborcza oparta jest niemal wyłącznie na atakowaniu siebie nawzajem. Czołowe partie polityczne nie mają bowiem swoim wyborcom wiele więcej do powiedzenia niż to, że są mniejszym złem niż pozostali. Gdyby bowiem przeanalizować programy partii, doszłoby się do wniosku, że walczące ze sobą na śmierć i życie PO oraz PiS mają podobny pomysł na państwo, zaś pozostałe ugrupowania w ogóle takiego pomysłu nie mają. Dlatego poszczególne partie ograniczają się tylko do sloganów i pojedynczych projektów, ale powyborczego planu naród nie ma szans poznania, nie wiadomo zresztą czy mają go sami przywódcy partyjni.
Oczywiście nie ma sensu wygłaszać wyidealizowanych teorii o kampanii merytorycznej i bez agresji, bo tak to niech sobie żartują politycy, apelując do swych rywali o ten rodzaj rywalizacji. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, do jakiego stopnia absurdu doszliśmy i jakimi niedorzecznymi zarzutami partie się nawzajem obrzucają. Najgorsze jest, że naród to kupuje.